środa, 30 kwietnia 2014

Minimalizm -jak to ugryźć?


Minimalizm jest ideologią. Im więcej ma "wyznawców" tym więcej interpretacji.

Ktoś kiedyś wymyślił sobie, że minimaliście starczy 100 rzeczy do życia. Każdy, kto zwie się minimalistą chciał jej sprostać, ale (z różnych przyczyn) nie każdemu to wyszło. I tu dała znać o sobie chęć naginania zasad: tak, oczywiście że mam tylko 100 rzeczy, a że jedną z nich jest 30 par majtek, to już inna sprawa...

Trochę się to robi groteskowe i śmieszne. Ale z drugiej strony, jak tu żyć tylko ze 100-a rzeczami?

Spotkałam się wielokrotnie z opisami, jak to ktoś zrobił sobie detoks od rzeczy, na określony czas, żeby sprawdzić czy mu z tym dobrze, i by ocenić, czy taki sposób na życie mu się spodoba. No cóż, są rewolucje i ewolucje... Wiele jest blogów opisujących te pierwsze. Ja preferuję te drugie.

Co polecam?

Paradoksalnie codzienną refleksję nad życiem :) Codziennie, w miarę sił rozmyślam o tym co jest dla mnie ważne, a co nie, co sprawia mi radość, a co ją odbiera...
Piękno w tym sposobie na życie jest w tym, że każdy element jest tak cudownie logiczny i spójny, wszystko się uzupełnia.
Przykład? Jeśli mam pokój w którym prawie nic nie mam, to uprzątnięcie go zajmie mi jakieś 5 minut. To znaczy, że pozostały czas mogę poświęcić na rzeczy ważne, lub takie, które sprawiają mi radość.

Minimalizm to prostota. Nie liczę posiadanych przedmiotów. Stawiam raczej na "praktyczną ilość" czyli np. na daną porę roku potrzebuję mieć przynajmniej tyle ubrań ile mieści standardowej pojemności pralka. Mniej jest nieekologicznie i nieekonomicznie.
Chodzi o to, by odwołać się do generalnej idei: po co mi to wszystko? Co jest mi na co dzień pomocą, a co ciężarem? Na czym chcę się skupić w życiu, a co jest moim złodziejem czasu?

Moja droga...

była długa :) Jak wielu obecnych 30-tolatków moi rodzice wychowali się w PRL-u, a dziadkowie borykali się z konsekwencjami wojny, także mój radosny żywot poprzedziły dwa pokolenia zbieraczy :) Ogólne poczucie nadmiaru rzeczy towarzyszyło mi od dziecka.
Mieszkania mojej mamy i mojej babci obfitowały w całe mnóstwo wiecznie kurzących się pamiątek, ozdóbek, znalezisk, innymi słowy... zbieraczy kurzu. Ich codzienność wypełniona była wiecznym gotowaniem i sprzątaniem. Dorastałam przyglądając się temu i zastanawiając się, w jaki sposob te kobiety się realizują, co wnoszą w życie innych, co po sobie zostawią. Jednocześnie wielokrotnie zdawałam sobie sprawę, że dużo łatwiej jest mi przemyśleć wiele kwestii, zebrać myśli, a także pracować w pomieszczeniach, z białymi ścianami, w których znajduje się mało rzeczy.
Jako nastolatka miałam do dyspozycji pokój o wymiarach 2x4m. Wielu gości nie mogło się tam pomieścić. Pozbycie sie każdego bezwartościowego dla mnie mebla, to jedna osoba więcej :)

Życie w Polsce z reguły oznacza, że większość czasu spędza się w pracy. Ilu pieniędzy byś nie miał, i jakich pałacy byś nie wybudował, i tak w większości korzystasz z tego, co nosisz przy sobie, bądź przechowujesz w szufladzie w biurze. Zakładając jeszcze, że chcesz mieć jakieś życie osobiste, i spędzać czas poza domem, całą resztę naszego dobytku spowija kurz.
Oczywiście, jak wspomniałam wcześniej, wychowano mnie w duchu szacunku do rzeczy, tak więc wielu nietrafionych prezentów, w tym głównie ubrań nie wyrzucałam, w imię wszystkim znanego hasła: "może się kiedyś przydać".

Dzień sądu

Nadszedł dzień przeprowadzki międzynarodowej. Oznacza to w praktyce, że za transport każdej z tych rzeczy, których tak naprawdę nie używałam, i nie chciałam, musiałabym zapłacić, i to nie mało. Co to to nie!
Zakupiłam największą dostępną walizkę, zaprosiłam przyjaciółkę by pomogła mi w przypadku trudnych decyzji oraz podtrzymała na duchu, przygotowałam opakowanie dużych worków na śmieci, otworzyłam moją wielką wnękową szafę, i spakowałam wszystkie rzeczy które lubię. O dziwo, okazało się że w walizce zostało jeszcze sporo miejsca...

Co mi pomogło?

Najpierw zabrałam się za rzeczy, na których najmniej mi zależało. W moim przypadku były to ciuchy. Kosmetyki, książki i elektronikę zostawiłam na sam koniec, a właściwie na ostatnią chwilę...

Skorzystałam z genialnego wynalazku jakim jest instytucja "wieczne nieoddanie". Rzeczy których nie miałam serca oddawać, przekazałam znajomym, którym wiedziałam, że mogły się przydać, z zastrzeżeniem, że za jakiś czas mogę się po nie zgłosić, przy czym jest to skrajnie mało prawdopodobne.

Byłam podstawiona pod ścianą. Znajomi nie posiadają swojego mieszkania (rzeczywistość naszych czasów), tak więc przechowywanie przez nich moich gratów, i ciągłe przeprowadzki z nimi, to nie był scenariusz, których chciałam im przedstawić. Musiałam się ze wszystkim rozprawić raz na dobre. Oczywiście nie wszystkie ubrania oddałam, a ta kategoria rzeczy średnio nadaje się na wieczne nieoddanie, dlatego u wspomnianej przyjaciółki zostawiłam ich trochę, z zaznaczeniem, że zgłoszę się po nie za rok, lub poproszę o oddanie potrzebującym.

Należę do pokolenia, które wynajmuje mieszkania. Można tutaj debatować nad kredytami, etc., ale prawda jest taka, że znam tylko jedną osobę, którą na taki kredyt było stać. Paru znajomym pomogli rodzicie, chociaż też nie mam pewności, czy wspomniany przeze mnie wcześniej przypadek nie należy do tej kategorii...
Wieczny wynajem to wieczne przeprowadzki. Każda z nich męczy i pozwala mocno odczuć konsekwencje posiadania dobytku. W pierwszym mieszkaniu miałam jakieś 30 kubków. Teraz mam 3 :)

Do egzekucji dojrzewałam stopniowo. Najpierw pochowałam rzeczy mi nie potrzebne do wielkiej wnękowej szafy. Nie miałam ich na co dzień przed oczami, nie musiałam o nich myśleć, prać ani odkurzać. Zajmowały przestrzeń która w tym czasie nie była mi w żaden inny sposób użyteczna. Kiedy odczuwałam ich brak, robiłam rekonesans. Ta czynność przypomina wypad na zakupy. Zaletą jest to, że nie trzeba nigdzie jeździć, a część tych rzeczy została już kiedyś przeze mnie wybrana, wiec to tak jakby mieć sklep, który swoją ofertę dostosował specjalnie dla mnie :) Znowu zapomniałam dodać, że nie wymaga to wydawania pieniędzy ;)

Stan obecny

Wszystko co mam mogę spakować w moją wielgaśną walizkę i 40-to litrowy plecak.
No dobrze, prawie wszystko... nie liczę rzeczy których, nie opłaca się przewozić samolotem czyli np. garnków, aktualnych zapasów kosmetyków, jedzenia... W przypadku kolejnej przeprowadzki międzynarodowej spisuję je na straty.
Nie jest ich wiele: 3 garnki, dwie patelnie, 4 miski, jedna salaterka, komplet sztućców, jeden tajski nóż. Nie będę teraz wypisywać wszystkiego, ale chciałam żebyście mieli tak zwany generalny obraz. Każdy kto się regularnie przeprowadza, wie jakie rzeczy zostają po poprzednich lokatorach.

Kiedy odwiedza nas właściciel mieszkania, poprawia mi nastrój, bo często pyta się, czy nam nie przynieść jakiś garnków czy talerzy, bo tak mało mamy... :)