piątek, 23 stycznia 2015

Jak zostać minimalistą w jednym kroku?

Pisałam już o tym, że minimalizm był kierunkiem, w którym zmierzałam od dziecka.
Dlaczego w takim razie któregoś dnia musiałam pozbyc się większości rzeczy które posiadam?

Minimalizm jest też ogólną tendencją w dizajnie, organizacji pracy... ogólnie jest na topie. Skoro tak wiele osób z nim sympatyzuje, i docenia inspiracje z niego płynące, to czemu nie otaczają nas do okoła minimaliści?


Odważ się żyć inaczej


Natknełam się kiedyś na historię pewnego chłopaka, który kupił sobie 3 takie same czarne koszulki. Kiedy codziennie pojawiał się w szkole w jednej z nich, znajomi uznali, że cała jego garderoba jest nimi wypełniona. Ludzie w domyśle zakładają ze "normalne" jest posiadanie dużej ilości rzeczy. Kiedy z jakichś przyczyn to się nie sprawdza, w dalszym ciągu nalezy je mieć, bo tak.

Wybierając żakiety zastanawiam się głównie ile muszę ich mieć, by być dostatecznie dobrze odbieraną w pracy. Prawda jest taka, że od lat ubrań nie kupuję dla siebie, tylko dla innych ludzi. To pewnego rodzaju paranoja, gdyż często najbardziej produktywni pracownicy na świecie chodzą niczym Steve Jobs codziennie ubrani w to samo.

80% moich rozmów o minimaliźmie, to często próba przekonania mnie, że jakaś dodatkowa rzecz jest mi potrzebna. Reklamę zawsze można wyłaczyć, odwrócić się, spojżeć w inną stronę, przewrócić kartkę... Z ludźmi jest trudniej. Czy to właściwie jest warte tego całego zachodu?

" Kiedy zaczynasz mieć do czynienia z ludźmi, dobrze pamiętaj, że nie masz do czynienia z istotami logicznymi, tylko emocjonalnymi. "
Dale Carnegie‬


Kluczowe pytanie brzmi: czy Twoje szczęście jest warte tego zachodu?


Minimalizm w praktyce jest dla mnie poprostu organizacją własnego życia i drogą do szczęścia. Po latach trzymania dorobku w walizce mogę stwierdzić, że dzięki niemu znajduję radość w życiu tak jak po umyciu okien dostrzegam słońce, oraz mam takiego kopa energetycznego, jakbym właśnie zrzuciła z siebie kupę kamieni, i oddycham pełną piersią.

Oczywiście teraz stwierdzam, że głupotą było tak długie zwlekanie i rekompensata znacznie przewyższyła moje oczekiwania, ale to wszytko nic nie znaczy, to tylko słowa...

Chcesz być szczęśliwy? Odważ się :)

piątek, 16 stycznia 2015

Minimalistyczna bryka

Zamim opowiem Wam o mojej bryce chciałabym żebyście obejżeli ten filmik:



Czemu zdecydowałam się na składaka?
Zaczeło się w Londynie. Miasto owszem wielkie, ale całe usiane domkami. Oznacza to dużo mniejszą gęstość zaludnienia na metr kwadratowy, i odnosi się to też do przystanków autobusowych. Dodatkowo jeśli tak jak ja preferujecie rejony zamieszkałe przez "białych Brytyjczyków", do metra albo pociągu będziecie mieli niezły kawałek drogi. Masa mieszkańców dojeżdża tam samochodami (możecie sobie wyobrazić szukanie miejsca do parkowania) lub rowerami, których kradzież to prawdziwa plaga.

Wybrałam się do pewnej "szemranej dzielnicy", po blokadę. Pytam się sprzedawcy którą mam kupić, żeby mi nie ukradli roweru, a on się na to uśmiechnął i mówi, że przy każdej mi ukradną... Kupiłam u-locka wątpiąc w sens tego co robię...

Spytałam się znajomego, który orientuje się w temacie, gdzie można kupić jakiś używany rower. Polecił mi pewną giełdę. Kiedy zaznaczyłam, że chodzi mi o rowery niekoniecznie kradzione, nie był w stanie mi nic doradzić :/

Kolejny aspekt: londyńskie domki.
Mieszkałam w jednym z większych i bardziej przestronnych, a jednak wchodzić do niego trzeba było pojedyńczo, a konstrukcja przedsionek-schody-salon po prostu uniemożliwiała wprowadzenie do środka zwykłego roweru.

Jak już pisałam szukam swojego miejsca na ziemi, a składaka mogę zabrać ze sobą nawet samolotem. Waży około 14 kg wiec mogę coś jeszcze zmieścić w tej samej walizce :)

Jest jeszcze jedna kwestia: cena komunikacji publicznej w Warszawie. Gdy piszę tego posta bilet miesięczny kosztuje 210 zł, a kwartalny 482 zł. Odkąd pamiętam byłam fanką komunikacji miejskiej, uważając ją za najbardziej ekologiczną i praktyczną podczas poruszania się po mieście. Odkąd ceny biletów podskoczyły tak dramatycznie, a kanary zatrudniane za pieniądze podatników dopuszczają się dosłownie wszystkiego, byle by wystawić mandat (często niesłusznie), uważam, że lepiej jest kupić samochód. Dodam tylko, że od lat nie słyszałam, żeby skarga na nieutrzciwych kontrolerów przyniosła jakikolwiek skutek, dlatego szerokim łukiem omijam transport ze znaczkiem ZTM. Dramatyczny spadek użytkowników transportu publicznego w Warszawie dowodzi, że nie jestem jedyna...

Jako osoba, która nie posiada własnego lokum, a jedynie je wynajmuje, nie miewam dostępu do wszelkiego rodzaju piwnic/wózkowni. Jeśli przyjdzie mi kiedyś mieszkać w małym pokoju, nie muszę obawiać się o to, że nie zmieszczę tam roweru. Dodatkowo każdy kto kiedykolwiek korzystał z tego typu pomieszczeń wie, że są one pozamykane często na 7 spustów. Zabranie z mieszkania roweru zajmuje znacznie mniej czasu niż bawienie się z tymi zamkami w tą i z powrotem.



A oto i moja fura! Bfold 3 to model nieco inny niż na filmie. Składa się go ponoć w 15 sekund -czasu nie mierzyłam, ale wyrabiam się podczas kolejki do autobusu, kiedy ze trzy osoby przede mną wsiadają.

Wybrałam go bo:
-jest tani (670 zł z błotnikami) a to mój pierwszy rower tego typu, i nie wiedziałam czy mi się sprawdzi. Dodatkowo boję się poruszać po mieście droższym rowerem

-to jedyny znany mi składak, który nie ma limitu wagowego i może korzystać z niego tez mój mąż

-to jedyny znany mi składak ze stalową ramą (uważam, że jest bardziej wytrzymała). Od modeli aluminiowych jest cięższy tylko 0,4 kg, za to ma większe szanse na korozję, ale w najgorszym wypadku zapoznam go z farbą zabezpieczającą...

-gdybym chciała kupić markowy Dachon bezpośrednio w sklepie musiałabym wyrobić się do godziny 18-ej, co aktualnie oznacza konieczność wzięcia dnia wolnego, a Decatchlon w standardzie jest czynny do godziny 21-ej

Jeśli macie jeszcze wątpliwości co do wyższości składaków nad zwykłym rowerem polecam przeczytać tą stronę.

A propos Dachonów to mają w swojej ofercie modele, które składa się tak, że można na nich potem wygodnie usiąść. Innymi słowy stajemy się posiadaczami miejsca siedzącego w autobusie, o które żadna babcia nie będzie z nami walczyć :)
Jeśli nie przeszkadza Wam wydanie 2 000 zł na rower, to Dachon ma wiele naprawdę praktycznych rozwiązań.



Początkowo zastanawiałam się, jakie reakcje będzie budzić mój rower. Bałam się, że kierowcy nie będą chcieli mnie wpuszczać z nim do autokarów, a sprzedawcy do sklepów, oraz że ludzie będą się na mnie ogólnie dziwnie patrzeć kiedy go rozkładam. Nie mogłam być bardziej w błędzie. Pierwszy raz kiedy wsiadałam z bfoldem do autobusu i szybciutko go złożyłam przed wejściem, wzbudziłam euforię. Kierowca i pasażerka wypytywali mnie gdzie można coś takiego kupić, chwalili "patent", i byli pod wrażeniem niskiej ceny. Ogólnie standardem jest, że podczas składania/rozkładania jestem zaczepiana z pytaniem co to za rower, i że to musi być strasznie praktyczne/wygodne. Nawet w najmniejszych sklepikach na bazarkach jestem witana entuzjastycznie, pomimo, iż są to miejsca w których mogą się zmieścić z reguły ze dwie osoby.


Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to:
-brakuje mi bagażnika. Jest on niedostępny dla mojego modelu (przynajmniej w Polsce). Moi znajomi zwykli wyśmiewać to akcesorium odkąd pamiętam. Stwierdziłam więc, że skoro zależy mi na mobilności, przeżyję jego brak i póki co jest mi bez niego ciężko. Dahon sprzedaje całkiem sensowne bagażniki, i podobno po lekiej modyfikacji da się je dostosować do bfolda. Może kiedyś wreszcie uda mi się dojechać do ich salonu w godzinach, w których będzie otwarty ;)

-skoro nie mam przerzutek to liczyłam na hamulec torpedo (ten, który uruchamia się podczas cofania pedałów). Te dwie rzeczy jakoś zawsze wydawały mi się od siebie zależne, ale prawdę powiedziawszy nie znam się na rowerach, no i się przeliczyłam.

-kierownica mogłaby być trochę wyższa. Jestem raczej kurduplem (165 cm wzrostu) ale da się z tym żyć. Zawsze to trochę areodynamiczniej ;)

Ogólnie minusów jest mało i są dość mało istotne. Rowerem jeździ się za to bardzo komfortowo i jest prześliczny.


Skoro uznałam, że warto kupić samochód, to po co mi w ogóle rower?
-bo podjechać do sklepu ulicę dalej wydaje mi się śmieszne, a rowerem całkiem sensowne. Nie wiem gdzie tu logika, to chyba moje wielkomiejskie przyzwyczajenie ;)

-bo podróż dłuższa niż 30-to minutowa to dla mnie marnotrawstwo czasu, kiedy jest się za kółkiem. Wolę podjechać do docelowego środka transportu i przeczytać książkę lub obejrzeć film kiedy ktoś inny prowadzi :)

-bo omijam korki i beznadziejne połączenia komunikacyjne w centrum miasta oraz nie muszę szukać miejsca do parkowania. Przykładowo podróż ze starówki do centrum handlowego Arkadia zajmuje pół godziny autobusami i trzeba jeszcze nachodzić się po schodach. Rowerem jestem tam 2-3 razy szybciej.

-bo jest lepszy od siłowni. Żeby była jasność nie uważam wcale niczym Pan Cejrowski, że chodzenie na siłownię to coś głupiego. Zawsze lubiłam tę formę aktywności fizycznej i bardzo ceniłam sobie możliwość korzystania z niej w ramach zajęć z WF-u. Niestety wraz z ukończeniem szkoły nigdy więcej nogi w niej nie postawiłam, bo jakoś zawsze brakowało mi czasu. Nawet znajomi, którzy bardzo lubią ćwiczyć zainwestowali we własny sprzęt w domu. Szkoda mi też czasu, i wolę łączyć przyjemne z pożytecznym.


W tym roku mam zamiar się przełamać, i jeździć nim również zimą. Wiem już że opony z kolcami nie sprawdzają się przy zmiennym podłożu (lód na przemian z roztopionym śniegiem). Wiem też że tego typu urozmaiceń nie stosuje się w holandii -światowej stolicy rowerów. Dochodzę do wniosku, że trzeba się po prostu przyzwyczaić. Kiedy zaczynam myśleć, że mój pomysł jest szalony włanczam sobie ten filmik:

piątek, 2 stycznia 2015

Obiad w 15 minut

Nie jestem miłośniczką gotowania. Pewnie mogło by się to zmienić, gdyby znajdowało się ono wyżej na mojej liście priorytetów. Niestety, ilekroć poświęcam mu czas czuje, że mogła bym robić teraz coś znacznie bardziej ważnego/ciekawego. Poniekąd może być to efekt obserwowania mojej wiecznie coś gotującej matki, która zdawała się nie robić nic poza tym, a ja jako mała dziewczynka powtarzalam sobie: "Nie chcę tak żyć". Mój turbo-metabolizm tez nie ułatwia mi delektowania się małymi gastronomicznymi dziełami sztuki, i każe jeść jak najwięcej i jak najszybciej... No cóż, taką mam urodę...

Na mojej liście priorytetów nie znajduje się też spędzanie calego życia w korporacji, dzięki czemu mogłabym pozwolić sobie na kupno wyłącznie gotowych posiłków.

Chciałam zatem podzielić się z Wami moim sposobem na szybkie załatwienie sprawy -chińszczyzna!

Nie jest to wprawdzie autentyczna kuchnia chińska, ale poprostu szybkie dania przygotowywane na wok'u.
Polecam rozejrzeć się w sklepach spożywczych, w których zaopatrują się mniejszości azjatyckie. Akcesoria do gotowania, przyprawy, oraz składniki to zupełnie inna rzeczywistość niż działy azjatyckie w hipermarketach...
Z racji tego, że interesowało mnie szybkie przyrządzanie potraw nabyłam woka mandaryńskiego (szybko się nagrzewa i jest lekki) za 30 zł, a także nóż Kiwi (cholernie ostry) w tej samej cenie.
W takich sklepach można kupić sosy i przyprawy w dużo większych opakowaniach niż te, które są dedykowane "białemu człowiekowi" dzięki czemu możemy spędzać mniej czasu na zakupach :) Kiedy zaczełam się później wczytywać w skład ogólno dostęprzych "przypraw chińskich" okazało się, że zdecydowanie lepszym zamiennikiem jest mieszanka do żeberek...

Jedzonko przyrządza się na dużym ogniu, dlatego ma to sens jedynie w przypadku kuchenek gazowych.
Mój sprawdzony zestaw to:

-mrożonka chińska z biedronki (zawsze jest gdzieś po drodze więc zaoszczędzamy czas na dojazd i stanie w kolejce, która jest przecież mniejsza niż w hipermarkecie)

Dodaj napis
-pół kilo piersi z kurczaka pokrojonej w cienkie paseczki, marynowane przez jakiej 15-30 minut w łyżce przyprawy do żeberek Kotanyi, łyżce octu ryżowego, łyżce cukru, i połowie łyżki soli. Marynaty powinno być możliwie jak najmniej.

-zwykły ryż lub makaron spagetti :)

Gotujemy w oddzielnym garnku osolony ryż lub makaron. Rozgrzewamy woka, zalewamy odrobiną oleju (powiedzmy jedną łyżką), i wrzucamy kurczaka, cały czas bardzo szybko mieszamy, a po jakiejś minucie, gdy tylko przestanie być różowy odkładamy do miski.
Dolewamy oleju i wrzucamy warzywa, i ponownie cały czas szybko mieszamy. po jakiś trzech minutach dorzucamy mięso. Jeśli została nam resztka marynaty, to dosypujemy łyżeczkę skrobi ziemniaczanej oraz łyżeczkę sosu sojowego, a jeśli nie, to wlewamy sos bezpośrednio do woka.

Tak jak pisałam calość zajmuje jakieś 15 minut nie licząc krojenia kurczaka, a to przecież jest kwestia indywidualna.

Dla urozmaicenia można zamiast sosu sojowego dodać łyżkę sosu ostrygowego. Można też stosować inne mieszanki warzyw.

Mi taki obiad starcza na dwie, góra trzy sowite porcje. Takich porcji dawno nie widziałam w barkach z chińszczyzną... Polecam :)

Obiad w 15 minut -nie da się? Jak się nie da!

niedziela, 21 grudnia 2014

Jak się bronię przed świętami :)

Każdy pisze o świętach to ja tez :). Jak co roku wszyscy przeżywają falstart choinkowo-mikołajowy, a ja nic...

Jak to się stało? To nie tylko skutek mojej corocznej zasady pt: "nie zbliżam się do galerii handlowych w czasie świat", bo w tym czasie nie mogę normalnie zrobić zakupów tylko wracam stratowana przez tłumy i z bólem głowy od hałasu. Dziękuję, poczekam do stycznia...

Od razu zaznaczam, że osobom potrzebującym jak tylko mogę, staram się pomagać na codzień, a prezenty-niespodzianki robimy sobie z mężem przez cały rok.
Co do ozdób: choinkę co roku mam ta samą.

To jak to jest u mnie z budowaniem nastroju? Wspomnianą już choinkę potrafię wystawić przed niejednym sklepem, a i tak o niej zapominam, i wiecznie nie podłączam do prądu (taka wersja eco ;)


Pochodzę z rodziny bardzo tradycyjnej. Przez lata obserwowałam to narastające napięcie związane z perfekcyjnym przygotowaniem stołu, a potem wszystko stawało mi w gardle, bo jak jakiegoś dania nie spróbowałam, to mogłam liczyć się z masowymi naciskami ze strony całej rodziny. Ktoś się przecież napracował, a poza tym to TRADYCJA.

W tym czasie ucieczką był mi kościół. Jako jedeno z niewielu miejsc był wówczas otwarty... Tam działo się coś co miało sens, co warto było kontemplować. To "coś", a raczej ktoś jest właśnie sednem tych świąt. Potem wracaliśmy wszyscy do domu, a że święta to zjazd rodzinny, to przy bogato zastawionym stole czekałam aż wybuchnie awantura, której echa będą pobrzmiewać jeszcze przez parę miesięcy, jak co roku z reszta...

Często tez na pasterkę nie chodziliśmy, tylko na mszę następnego dnia, bo po tych wszystkich przygotowaniach nikt już nie miał siły.

To tyle refleksji nad przeszłością, a teraz obiecana kontrowersyjna część: nie jestem tradycjonalistką.
Klimat świat w tym roku we mnie narasta dzięki rekolecjom ojca Adama Szustaka OP
Zawsze kiedy spoglądam na szopkę zastanawiam się: "jak oni dali rade" i staram się wzbudzić w sobie tyle zaufania i odwagi. Boże Narodzenie to święta gdy rodzi się nadzieja, że nauczę się wreszcie lepiej kochać ludzi i samą siebie. Nie lepię pierogów i nie przystrajam choinki. Podaje jedno danie które czasami da się zjeść.

Życzę Wam wszystkim Bożego Narodzenia

czwartek, 18 grudnia 2014

Digital nomad czyli cyfrowy nomada

Cyfrowy nomada to człowiek często zmieniający swoje miejsce zamieszkania. Świetnym przykładem jest tu Nicole Hennig, która pracuje zdalnie, i regularnie się przeprowadza: zimą na południe ameryki, latem na północ korzystając z Airbnb.

ostatnio przykładowo sprawdzała jak mieszka się w mikroapartamencie w Seattle


Dlaczego jej blog jest taki pomocny?

Nic jak brak stałego adresu nie pomaga zobaczyć jak wiele rzeczy jest nam niepotrzebnych. Nie jestem jedyną osobą, która uważa, że przeprowadzka jest najlepszym sposobem na wdrożenie w życie minimalizmu. Dopóki nie zmieliłam kraju przez wiele lat byłam na etapie wiecznego przymierzania się i planowania, pomimo iż ograniczanie liczby rzeczy zawsze leżało w mojej naturze.

Przeprowadzka jest jak skanowanie komputera. Żadna inna sytuacja nie zmusza nas do przejrzenia absolutnie wszystkich posiadanych rzeczy. Dopiero kiedy poczujemy ich ciężar na własnych barkach widzimy wyraźnie, ze do tej pory robiliśmy to źle. Ironią jest fakt, że kobietom najtrudniej jest dźwigać przedmioty, choć to one są najczęściej miłośniczkami "upiększania domu".

Nie lubię przeprowadzek. Jestem typem domatora który najchętniej nie ruszał by się spod kołdry.
Dopiero co niedawno postanowiłam zakupić sobie masę dodatków do domu by móc urządzać przyjęcia w angielskim stylu, gdy zobaczyłam co posiada Nicole:



Czytanie jej bloga jest jak takim małym przypomnieniem sobie jak niewiele mi trzeba bez przechodzenia przez ten proces na nowo. Nagle okazało się, ile przedmiotów, które już posiadam z powodzeniem zastąpi mi nowe :)



Lisy mają nory i ptaki powietrzne - gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć. (Mt 8:20)

Jako katoliczka jestem częścią kościoła pielgrzymującego, czyli moje obecne życie nie jest celem samym w sobie, ale drogą do prawdziwego Domu. W zakonach częstą praktyką są regularne przeprowadzki. Takie doświadczenie pozwala przypomnieć sobie, że budowanie "ciepłego gniazdka" jest bez sensu.
Nigdy nie zapomnę widoku jednego z znajomych zakonników, który bez wahania pozbył się praktycznie wszystkiego, co przybyło mu po 3-letnim pobycie w moim mieście (w tym naprawdę pięknych pamiątek). Przeprowadzki hartują.

środa, 30 kwietnia 2014

Minimalizm -jak to ugryźć?


Minimalizm jest ideologią. Im więcej ma "wyznawców" tym więcej interpretacji.

Ktoś kiedyś wymyślił sobie, że minimaliście starczy 100 rzeczy do życia. Każdy, kto zwie się minimalistą chciał jej sprostać, ale (z różnych przyczyn) nie każdemu to wyszło. I tu dała znać o sobie chęć naginania zasad: tak, oczywiście że mam tylko 100 rzeczy, a że jedną z nich jest 30 par majtek, to już inna sprawa...

Trochę się to robi groteskowe i śmieszne. Ale z drugiej strony, jak tu żyć tylko ze 100-a rzeczami?

Spotkałam się wielokrotnie z opisami, jak to ktoś zrobił sobie detoks od rzeczy, na określony czas, żeby sprawdzić czy mu z tym dobrze, i by ocenić, czy taki sposób na życie mu się spodoba. No cóż, są rewolucje i ewolucje... Wiele jest blogów opisujących te pierwsze. Ja preferuję te drugie.

Co polecam?

Paradoksalnie codzienną refleksję nad życiem :) Codziennie, w miarę sił rozmyślam o tym co jest dla mnie ważne, a co nie, co sprawia mi radość, a co ją odbiera...
Piękno w tym sposobie na życie jest w tym, że każdy element jest tak cudownie logiczny i spójny, wszystko się uzupełnia.
Przykład? Jeśli mam pokój w którym prawie nic nie mam, to uprzątnięcie go zajmie mi jakieś 5 minut. To znaczy, że pozostały czas mogę poświęcić na rzeczy ważne, lub takie, które sprawiają mi radość.

Minimalizm to prostota. Nie liczę posiadanych przedmiotów. Stawiam raczej na "praktyczną ilość" czyli np. na daną porę roku potrzebuję mieć przynajmniej tyle ubrań ile mieści standardowej pojemności pralka. Mniej jest nieekologicznie i nieekonomicznie.
Chodzi o to, by odwołać się do generalnej idei: po co mi to wszystko? Co jest mi na co dzień pomocą, a co ciężarem? Na czym chcę się skupić w życiu, a co jest moim złodziejem czasu?

Moja droga...

była długa :) Jak wielu obecnych 30-tolatków moi rodzice wychowali się w PRL-u, a dziadkowie borykali się z konsekwencjami wojny, także mój radosny żywot poprzedziły dwa pokolenia zbieraczy :) Ogólne poczucie nadmiaru rzeczy towarzyszyło mi od dziecka.
Mieszkania mojej mamy i mojej babci obfitowały w całe mnóstwo wiecznie kurzących się pamiątek, ozdóbek, znalezisk, innymi słowy... zbieraczy kurzu. Ich codzienność wypełniona była wiecznym gotowaniem i sprzątaniem. Dorastałam przyglądając się temu i zastanawiając się, w jaki sposob te kobiety się realizują, co wnoszą w życie innych, co po sobie zostawią. Jednocześnie wielokrotnie zdawałam sobie sprawę, że dużo łatwiej jest mi przemyśleć wiele kwestii, zebrać myśli, a także pracować w pomieszczeniach, z białymi ścianami, w których znajduje się mało rzeczy.
Jako nastolatka miałam do dyspozycji pokój o wymiarach 2x4m. Wielu gości nie mogło się tam pomieścić. Pozbycie sie każdego bezwartościowego dla mnie mebla, to jedna osoba więcej :)

Życie w Polsce z reguły oznacza, że większość czasu spędza się w pracy. Ilu pieniędzy byś nie miał, i jakich pałacy byś nie wybudował, i tak w większości korzystasz z tego, co nosisz przy sobie, bądź przechowujesz w szufladzie w biurze. Zakładając jeszcze, że chcesz mieć jakieś życie osobiste, i spędzać czas poza domem, całą resztę naszego dobytku spowija kurz.
Oczywiście, jak wspomniałam wcześniej, wychowano mnie w duchu szacunku do rzeczy, tak więc wielu nietrafionych prezentów, w tym głównie ubrań nie wyrzucałam, w imię wszystkim znanego hasła: "może się kiedyś przydać".

Dzień sądu

Nadszedł dzień przeprowadzki międzynarodowej. Oznacza to w praktyce, że za transport każdej z tych rzeczy, których tak naprawdę nie używałam, i nie chciałam, musiałabym zapłacić, i to nie mało. Co to to nie!
Zakupiłam największą dostępną walizkę, zaprosiłam przyjaciółkę by pomogła mi w przypadku trudnych decyzji oraz podtrzymała na duchu, przygotowałam opakowanie dużych worków na śmieci, otworzyłam moją wielką wnękową szafę, i spakowałam wszystkie rzeczy które lubię. O dziwo, okazało się że w walizce zostało jeszcze sporo miejsca...

Co mi pomogło?

Najpierw zabrałam się za rzeczy, na których najmniej mi zależało. W moim przypadku były to ciuchy. Kosmetyki, książki i elektronikę zostawiłam na sam koniec, a właściwie na ostatnią chwilę...

Skorzystałam z genialnego wynalazku jakim jest instytucja "wieczne nieoddanie". Rzeczy których nie miałam serca oddawać, przekazałam znajomym, którym wiedziałam, że mogły się przydać, z zastrzeżeniem, że za jakiś czas mogę się po nie zgłosić, przy czym jest to skrajnie mało prawdopodobne.

Byłam podstawiona pod ścianą. Znajomi nie posiadają swojego mieszkania (rzeczywistość naszych czasów), tak więc przechowywanie przez nich moich gratów, i ciągłe przeprowadzki z nimi, to nie był scenariusz, których chciałam im przedstawić. Musiałam się ze wszystkim rozprawić raz na dobre. Oczywiście nie wszystkie ubrania oddałam, a ta kategoria rzeczy średnio nadaje się na wieczne nieoddanie, dlatego u wspomnianej przyjaciółki zostawiłam ich trochę, z zaznaczeniem, że zgłoszę się po nie za rok, lub poproszę o oddanie potrzebującym.

Należę do pokolenia, które wynajmuje mieszkania. Można tutaj debatować nad kredytami, etc., ale prawda jest taka, że znam tylko jedną osobę, którą na taki kredyt było stać. Paru znajomym pomogli rodzicie, chociaż też nie mam pewności, czy wspomniany przeze mnie wcześniej przypadek nie należy do tej kategorii...
Wieczny wynajem to wieczne przeprowadzki. Każda z nich męczy i pozwala mocno odczuć konsekwencje posiadania dobytku. W pierwszym mieszkaniu miałam jakieś 30 kubków. Teraz mam 3 :)

Do egzekucji dojrzewałam stopniowo. Najpierw pochowałam rzeczy mi nie potrzebne do wielkiej wnękowej szafy. Nie miałam ich na co dzień przed oczami, nie musiałam o nich myśleć, prać ani odkurzać. Zajmowały przestrzeń która w tym czasie nie była mi w żaden inny sposób użyteczna. Kiedy odczuwałam ich brak, robiłam rekonesans. Ta czynność przypomina wypad na zakupy. Zaletą jest to, że nie trzeba nigdzie jeździć, a część tych rzeczy została już kiedyś przeze mnie wybrana, wiec to tak jakby mieć sklep, który swoją ofertę dostosował specjalnie dla mnie :) Znowu zapomniałam dodać, że nie wymaga to wydawania pieniędzy ;)

Stan obecny

Wszystko co mam mogę spakować w moją wielgaśną walizkę i 40-to litrowy plecak.
No dobrze, prawie wszystko... nie liczę rzeczy których, nie opłaca się przewozić samolotem czyli np. garnków, aktualnych zapasów kosmetyków, jedzenia... W przypadku kolejnej przeprowadzki międzynarodowej spisuję je na straty.
Nie jest ich wiele: 3 garnki, dwie patelnie, 4 miski, jedna salaterka, komplet sztućców, jeden tajski nóż. Nie będę teraz wypisywać wszystkiego, ale chciałam żebyście mieli tak zwany generalny obraz. Każdy kto się regularnie przeprowadza, wie jakie rzeczy zostają po poprzednich lokatorach.

Kiedy odwiedza nas właściciel mieszkania, poprawia mi nastrój, bo często pyta się, czy nam nie przynieść jakiś garnków czy talerzy, bo tak mało mamy... :)