minimalizm w praktyce
poniedziałek, 15 czerwca 2015
Jak wziąć ślub i nie zwariować
Jak większość małych dziewczynek, ja również miałam wymarzoną suknię ślubną. Opowiedziałam kiedyś nawet o niej mamie. Pamiętam jak na chwilę zaniemówiła. Nie dostrzegłam na jej twarzy konsternacji, którą pewnie bardzo chciała przede mną ukryć. Powiedziała tylko: "dorośniesz to Ci się zmieni..." cokolwiek miało by to znaczyć.
Nie wiedziałam wtedy, że sukienka moich marzeń jest totalnym przeciwieństwem obowiązujących trendów ślubnych.
Po latach, gdy przyjęłam oświadczyny mojego ukochanego, i gdy jako tako doszłam do siebie po tym wydarzeniu (to była niespodzianka), zaczęłam ustalać z nim szczegóły zbliżającego się wielkiego dnia. Kiedy już zaczęliśmy omawiać "ramy budżetowe", westchnęłam na chwilę, i bardzo niepewnie, trzy razy wycofując rozpoczęte już zdanie, opowiedziałam mu w końcu o ślubie moich marzeń. Przez te wszystkie lata naoglądałam się już różnych ceremonii, i pomimo pojawiania się coraz to w prasie artykułów o "ekologicznych alternatywach", wiedziałam, że mój pomysł z dzieciństwa jest co najmniej wywrotowy. Tak więc opowiedziałam mu z zamkniętymi oczami, o tym jak w słoneczny dzień idę do ołtarza w prostej białej sukience z bukiecikiem konwalii w dłoniach. Otworzyłam oczy i zobaczyłam jak na jego twarzy maluje się na przemian wzruszenie i radość. Nie przypuszczałam, że się zgodzi. Był zachwycony.
Mój mąż nie jest minimalistą, lecz tak jak ja jest katolikiem. Śluby widywał najczęściej na starówce, gdzie pobierali się najbogatsi warszawiacy. Standardowo była to para między 30-ym a 40-ym rokiem życia (lub starsza) a panna młoda nie raz miewała na sobie konstrukcje, które gdyby nie okoliczności, pewnie nie zostałyby rozpoznane jako suknie ślubne. Patrząc na ten cały przepych i awangardę nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o wyznanie miłości na całe życie, a już najtrudniej było zrozumieć co Ci ludzie w ogóle robią w kościele...
Każdy, kto kocha z wzajemnością, chce obiecać tej drugiej osobie, że będzie z nią do końca życia. Nie umiem wytłumaczyć tego mechanizmu. To nie jest kwestia religii czy kultury. Po prostu w absolutnie każdym udanym związku pojawia się wreszcie ta potrzeba. To dlaczego w takim razie tyle osób czeka ze ślubem?
"Nie stać nas na ślub" -to najczęściej podawana odpowiedź. Gdy wchodzimy w szczegóły okazuje się jednak, że nie chodzi wcale o brak pieniędzy na obowiązkową opłatę w urzędzie stanu cywilnego. Chodzi o wielką bezę, imprezę dla całej rodziny, itd...
Ja wiem, że są to często marzenia pielęgnowane od lat, i że ślub bierze się tylko raz w życiu, ale gdy już weźmiemy parę głębszych oddechów i spożyjmy na sprawę z boku, warto zadać sobie pytanie o hierarchię wartości. Czy naprawdę chcę czekać 10 lat z wyznaniem mojemu ukochanemu miłości na całe życie, tylko po to, by było mnie wreszcie stać na wszystko o czym w tych okolicznościach marzę?
Oczekiwania społeczne to też inna kwestia.
Gdy przypomniałam mamie moją suknię marzeń i oświadczyłam, że w niej pójdę do ołtarza, nie przyjęła tego już tak łatwo. Do tego doszedł brak samochodu (do parafii mamy przecież 5 minut piechotą), brak kamerzysty i fotografa (zawsze gotuje się we mnie gdy widzę jak bezceremonialnie biegają po kościele) brak organisty (śpiewali nam nasi znajomi z chóru), brak złotych obrączek (obojgu nam bardziej podobają się srebrne), i cała masa rzeczy o których nie wiem, że zrobiłam inaczej niż trzeba... Prawda jest taka, że żeby wpasować się w średnią statystyczną to pewnie powinniśmy się już dawno rozwieźć ;)
Miało być prosto i kameralnie. I wiecie co? Wielu naszych gości bardzo nam dziękowało, bo pierwszy raz widzieli ślub który był świadectwem miłości. Mówię tu szczególnie o naszych niewierzących znajomych, którym okazje tego typu kojarzą się już wyłącznie z hipokryzją. Jeszcze dla innych byliśmy inspiracją, dzięki czemu, rok później sami odważyli się na uroczystość ich marzeń.
Dla nas ceremonia miała wymiar podwójny, gdyż jesteśmy wierzący, i odbyła się w kościele. Co jeśli jednak macie inne przekonania? Czy warto jest na siłę pakować się do świątyni religii, która nie jest Wam bliska?
Ja nie widzę w tym najmniejszego sensu. Przecież można spotkać się w ogrodzie, na plaży, lub innym pięknym miejscu. A co z kwestią formalną? Czy naprawdę dokument, który można rozwiązać rozwodem, jest Wam do czegoś potrzebny? Jeśli tak, to po ceremonii można przecież pójść w cztery osoby do urzędu i podpisać to co trzeba. Każdy, kto uczestniczył w ślubie cywilnym wie jednak, że ciężko doszukać się tam romantyzmu, szczególnie słuchając tej przysięgi. Prawda jest jednak taka, że w dzisiejszych czasach zobowiązuje Was jedynie dane sobie słowo...
A wesele, czy koniecznie musi być imprezą na 200 osób obejmującą wszystkie ciocie, których wcześniej na oczy nie widzieliśmy? Kiedyś z zachwytem przeczytałam relację ze ślubu w nowej Zelandii, w którym uczestniczyła autorka bloga Juicy & Sweet. Uroczystość odbyła się w lesie a po niej goście rozłożyli na trawie przywiezione z domu koce, wyjęli z samochodów zrobione w domu kanapki i napili się przyniesionego z domu trunku. Państwo młodzi zapewnili prażone migdały, kilka rodzajów pokrojonych w plasterki serów- były też i owoce! Goście popiekli też różne ciasta i wspaniałomyślnie ustawili je na piknikowym bufecie, by podzielić się z innymi.
Czyli nie trzeba rozbijać banku, goście mają z głowy prezenty i ogarniają logistykę, a całe przyjęcie jest pozbawione zbytniego patosu i nastawione na radosne świętowanie na luzie. Da się?
poniedziałek, 9 marca 2015
Jak przetrwać ponury dzień?
Budzę się rano i już nic mi się nie chce. Patrzę w lustro w łazience i w miarę tego jak rozbudzam się coraz bardziej dociera do mnie, że dzisiejszy dzień będzie ciężki. Najchętniej wróciłabym spowrotem do łóżka i nie wychodziła wogóle z domu. No ale cóż, do pracy rodacy i trzeba jakoś dać radę...
Pędzę przez miasto w tłumie ludzi, i tuż przed budynkiem firmy ktoś mnie zaczepia, mimochodem mówi coś miłego i... okazuje się, że w międzyczasie wyszło słońce, w powietrzu pachnie wiosną, a ja sama właśnie odnalazłam w sobie energię na naprawdę świetny dzień.
Znasz ten scenariusz?
Pigułka szczęścia, którą masz zawsze przy sobie
Gdzieś kiedyś przeczytalam, że gdy się uśmiechamy, nasz organizm zaczyna produkować hormony szcześcia, nawet jeśli wcale nie jest nam do śmiechu. Dodatkowo uśmiech jest zaraźliwy, bo na widok uśmiechającej się do nas osoby nie sposób nie odpowiedzieć tym samym. Proste? Pomocne? To czemu by nie zacząc stosować?
Osoby uśmiechnięte sprawiają wrażenie pełnych energii, kojarzą się z sukcesem życiowym. Ludzie są istotami stadnymi, i preferują przebywanie wsród podobnych do siebie. Niby bycie miłym w stosunku do innych to taka mała zmiana, ale może okazać się, że niepostrzeżenie w naszym otoczeniu przybyło nam pozytywnych osób, które zawsze mają nam coś miłego do powiedzenia. To taka odwrotna selekcja znajomych :)
Jeżeli dawanie prezentów daje Ci więcej radości niż dostawanie, to widok osoby, której wlaśnie poprawiłeś nastrój przyniesie Tobie dodatkową kożyść.
Uważaj na dawkowanie
Bycie miłym dla innych jest wspaniałym lekarstwem na szarośc codziennego życia, ale w tej z pozoru prostej metodzie trzeba zachować pewien umiar.
Piszę o tym, bo parę razy zdażyło mi się usłyszeć, że się poprostu podlizuję, lub mam jakiś ukryty cel :). Niektórzy ludzie lubią się kłócić, chodzić źli na wszystko i wszystkich dookoła. Każdy człowiek ma prawo do wolnego wyboru i nie polecam rozweselać ich z gorliwością neofity, bo tego nie uszanują, i potraktują nas, zwykle, czyli zjadą z góry na dół lub wyśmieją...
"Nie rzucajcie swych pereł przed wieprze" -(Mt 7,6)
W razie działań niepożądanych
No właśnie, co zrobić z takimi ludźmi? Jak należy traktować złośliwą panią w rejestracji w przychodni? Albo ludzi, którzy potrącają nas (nieprzypadkowo) mijając po drodze. To są maleńkie przykłady codziennych ludzkich złosliwości, na które przymykałam oko. W efekcie wracałam do domu zła, zestresowana, z poczuciem niesprawiedliwości. Mniejsza o to co ja czułam, ale w domu czekał na mnie mój kochany mąż, który musiał mnie taką znosić, zamiast cieszyć się że może wreszcie po całym dniu spędzić ze mną czas.
Z dobrym samopoczuciem jest jak z uprawą ogródka: kwiatki trzeba podlewać a chwasty pielić.
Mam pewne wspomnienie z dzieciństwa. Jechałam tramwajem wieczorem ze starówki siedząc na kolanach mojej mamy. W pewnym momencie wsiadło do środka dwóch szemranych typów i szukali kogoś do bicia. Padło na studenta stojącego nieopodal drzwi. Kiedy zaczeli go atakować pamiętam przestraszony głos mojej mamy, nerwowo powtarzającej mi na ucho: "nic nie rób, nie reaguj". Na następnym przystanku wysiedli, zabierając ze sobą wyrywającego się wspomnianego chłopaka. Tramwaj był pełen ludzi. Nie zareagował nikt.
Ludzie często są agresywni i nieprzyjemni bo im się to zwyczajnie opłaca, bo łatwiej im osiągnąć zamierzony efekt. Z tych właśnie powodów u mnie nie udaje im się załatwić nic, bo albo odkladam telefon, albo wypraszam ich z biura... Odpuszczanie im, i traktowanie ich w taki sam sposób jak innych jest przykładaniem ręki do ich toksycznych praktyk.
Kiedyś jechałam autobusem na obrzeżach Warszawy. Dookoła las, małe domki, droga do budowy której najwyraźniej nie użyto poziomicy, duże odstępy między przystankami. Właśnie zbliżam się do miejsca, gdzie miałam wysiadać, więc wciskam "na żądanie" i czekam. Ale autobus nie zwalnia, więc ponawiam czynność. Nic, najwyraźniej kierowca to rajdowiec, i lubi ostre hamowanie pomyslalam. Ostatni raz wciskam przycisk tuż przed samym przystankiem i... mijam go. Krzyczę więc do kierowcy (z drugiego końca autobusu), że powinien się zatrzymać.
-Trzeba wciskać przycisk na żadanie
-Przecież wciskałam
-Tak, ale w ostatniej chwili
Biegnę na czoło autobusu i mówię:
-Przecież naciskałam "na żądanie" na długo przed przystankiem
-Widziałem w lusterku kiedy pani wciskała. Następnym razem trzeba się obudzić wcześniej
-Przycisk w takim razie nie działa, a to co Pan widział w lusterku, to był kolejny raz z rzędu kiedy wciskałam przycisk
-to wysiądzie Pani na następnym
Kierowca dalej jedzie. Autobus powrotny za godzinę. Ja patrzę na dystans któryprzyjdzie mi przejść w moich niczym nie przypominających terenowych butach. Przypominam sobie, jak podobny model rozwaliłam rok temu idąc taką drogą. Zaczynam się w środku gotować i... Mówie sobie: NIE. To nie ja mam się z tym wszystkim mierzyć, tylko on.
Zaczynam więc z całą tą złoscią krzyczeć na niego, że ma się natychmiast zatrzymać. Zero reakcji. Krzyczę więc tak, by wydobyć z siebie wszystkie złe emocje, tak jakbym była na jakiś ćwiczeniach w tym celu. Straszę, że jak się natychmiast nie cofnie do mojego przystanku, to wejdę mu do tej kabiny i sama ten autobus przeparkuję... Mój mąż na koniec zapytał o nazwisko i numer identyfikacyjny w celu złożenia skargi.
Przyzneję, że pod koniec kierowca był już nieźle przestraszony.
Czy czułam się po tym wszystkim lepiej? Nie. To dla mnie obrzydliwe gdy muszę zachowywać się w ten sposób w stosunku do ludzi. Ale wiecie co? Całą tą złośc wyrzuciłam właśnie na winowajcę, i jestem przekonana, że wybiłam mu z glowy dawanie nauczki pasażerom. Zamiast kłaść uszy po sobie wyrwałam chwasta w ogródku, i nie popsuje on już nikomu dnia ;)
Na koniec na poprawę humoru polecam Wam film Miss Meadows -tak z przymróżeniem oka ;)
piątek, 20 lutego 2015
Wysublimowany minimalizm a postrzeganie firmy
źródło: fountainpenboard.com |
Całkiem niedawno przeczytalam post Remigiusza o tym, że firma mieszcząca się w domu jest gorzej oceniana, i że poprostu trzeba mieć biuro w centrum miasta, o nowoczesnym wystroju, oraz drogi samochód, by być poważnie postrzeganym przez klientów.
Kiedyś napisałam, że minimalizm to uwalnianie czasu i przestrzeni dla duchowości. Jeden z czytelników mnie poprawił. Minimalizm to ograniczanie liczby rzeczy by mieć miejsce na to, co dla nas istotne. To nie tylko duchowość. Właścicielka pewnego małego nowojorskiego mieszkania powiedziała kiedyś: "jeżeli posiadasz coś przy tak małym metrażu musisz to naprawdę lubić, bo będziesz na to patrzeć cały czas."
Prawdziwie bogaci ludzie niekoniecznie chcą manifestować swój status społeczny na lewo i prawo. Bogactwo przyciąga uwagę i wiedzą o tym dobrze. Dodatkowo manifestowanie posiadanych pieniędzy kojarzy się bardziej z klasą średnią. Klasie wyższej chodzi o szczegóły.
Często ludzie, z którymi robimy interesy nie bywają u nas w domu. Nie wiedzą nawet z jakiego wysiedliśmy samochodu oraz czy należy do nas. Dostrzegają jednak dobrze skrojony garnitur, spinki od koszuli, pióro.
Po przyjeździe do Polski podjełam pracę mocno niezwiązaną z moim zawodem i dużo gorzej postrzeganą społecznie. W tym czasie zdażyło mi się rozmawiać z prezesem jednej z najbogatszych w Polsce firm. Mimowolnie skomplementowałam jego pióro podając przy okazji jego nazwę: Montblanc 149. To samo które widzicie na zdjęciu. Koszt to około 3 000 zł. On już wiedział że jestem w tej pracy przez przypadek.
Co to ma wspólnego z minimalizmem i odbieraniem przez klientów? Możemy mieć 3 dobrze skrojone garnitury, lub pióro wartości trzech naszych samochodow, albo nawet sześciu rowerów. Podstawą sprzedaży jest dobranie oferty do grupy docelowej. Pod postem Remigiusza powstała dyskusja odnośnie samochodu jakim należy jeździć, bo to obosieczny miecz: tani może oznaczać że nie mamy klientów, a drogi, że zdzieramy z nich pieniądze. Nie ma rozwiązania idealnego, bo nawet wypośrodkowanie spodoba się jedynie klasie średniej...
Wnioski? Nie ma co robić zasady z tego, co powinniśmy posiadać. Ważne jest by zapytać się siebie jaki komunikat chcę wysyłać moim ubiorem oraz posiadanymi przeze mnie rzeczami. Ja już wiem, że nie ma sensu udawać kogoś kim się nie jest. To się udaje tylko socjopatom ;) Warto więc zadać sobie pytanie w jakim segmencie najlepiej będziemy mogli sprzedawać oferowany przez siebie produkt, ale tym razem nieco bardziej świadomie.
Wszak w minimaliźmie chodzi przecież o zycie intencjonalne, nieprawdaż?
piątek, 6 lutego 2015
Czy vlogi są lepsze niż blogi?
Tytuł jest oczywiście prowokacją, bo są to po prostu różne formy przekazu, które inaczej sprawdzają się w zależności od treści, którą chcemy za ich pomocą przekazać. Dlaczego jednak prawie wyłącznie korzystam z tylko jednej z nich?
Kiedy porównamy je do konwencjonalnych mediów wówczas mamy do czynienia z telewizją i słowem pisanym, a w ich kwestii powiedziano chyba już wszystko.
Blogi i vlogi jednak mają tą zasadniczą różnicę, że trzeba ich poszukać, a to znaczy, że mamy bardziej do czynienia z treściami, które po prostu nas interesują, a nie tymi, które ktoś uznał za potencjalnie interesujące dla nas. Jest to dla wielu osób czynnik decydujący o porzuceniu konwencjonalnych mediów.
Czytanie zwykło być postrzegane dość "nobliwie", i kojarzone było najczęściej z wyższym ilorazem inteligencji, wykształceniem, klasą społeczną, etc... Ten patos zbudowany wokól niego, często powodował, że młodzi ludzie łączyli książki z czymś nudnym, pretensjonalnym. Internet w tym sensie zrewolucjonizował podejście do słowa pisanego, bo czytanie blogów, portali internetowych, i forów, nie kojarzy się tak bardzo ze starszym panem w okularach.
Kiedy chcesz nauczyć się gotować, sięgasz po program telewizyjny czy przepis?
Niby nagranie jest bardziej przystępne, bo wszystko jest łatwo pokazane, niczego nie trzeba się domyślać. Fenomen Nigelli Lawson jest tego świetnym przykładem. Zastanawiam się jednak jaki procent jej widzów był w stanie cokolwiek ugotować na podstawie jej programów. Wciskanie non stop pauzy podczas uruchamiania piekarnika, albo sięgania po kolejne składniki, i korzystanie z pilota mając ręce brudne od jedzenia nie jest zbyt praktyczne. Pewnie dlatego Nigela sprzedała tyle książek kucharskich :)
Zabawne, że nic tak jak gotowanie nie potrafi zobrazować sedna tematu.
Innymi słowy vlogi owszem są bardziej naturalne w odbiorze, ale najczęściej oglądane z nich są chyba pranki. Kiedy chcę zapoznać się ze wszelkiego rodzaju fachową wiedzą, sięgam po fora/blogi.
Dodatkowo dużo lepiej jest mi czytać niż oglądać:
-w pracy w porze lunchu
filmików bez słuchawek oglądać nie wypada, a gdy mam założone słuchawki, co chwile ktoś mnie pyta: "co oglądasz?". Dodatkowo jest to znacznie bardziej dyskretne.
-kiedy nie mam dostępu do nielimitowanego internetu.
Każdy kto korzysta z mobilnego internetu wie, że oglądanie youtube'a delikatnie powiedziawszy się nie opłaca... W praktyce vloga muszę najpierw pobrać. Jest z tym więcej zachodu niż z blogiem, tak więc nagranie musi być NAPRAWDĘ interesujące bym je obejrzała.
-nie zakłóca ciszy w domu.
Mogę je czytać w czasie, gdy mój mąż ogląda obok film lub słucha muzyki
Nie muszę dodawać, że dużo łatwiej jest mi przeanalizować merytorycznie treść, która została spisana niż nagrana.
W moim przypadku film wygrywa ze słowem pisanym tylko w jednym przypadku: gdy stoję w autobusie. Tak, wiem, że tysiące ludzi czyta książki na stojąco trzymając je w jednym ręku. Ja tak po prostu nie potrafię. Z jakichś nieznanych mi przyczyn łatwiej jest mi wodzić wzrokiem za filmem na smartfonie niż tekstem...
Wy też tak macie?
Kiedy porównamy je do konwencjonalnych mediów wówczas mamy do czynienia z telewizją i słowem pisanym, a w ich kwestii powiedziano chyba już wszystko.
Blogi i vlogi jednak mają tą zasadniczą różnicę, że trzeba ich poszukać, a to znaczy, że mamy bardziej do czynienia z treściami, które po prostu nas interesują, a nie tymi, które ktoś uznał za potencjalnie interesujące dla nas. Jest to dla wielu osób czynnik decydujący o porzuceniu konwencjonalnych mediów.
Czytanie zwykło być postrzegane dość "nobliwie", i kojarzone było najczęściej z wyższym ilorazem inteligencji, wykształceniem, klasą społeczną, etc... Ten patos zbudowany wokól niego, często powodował, że młodzi ludzie łączyli książki z czymś nudnym, pretensjonalnym. Internet w tym sensie zrewolucjonizował podejście do słowa pisanego, bo czytanie blogów, portali internetowych, i forów, nie kojarzy się tak bardzo ze starszym panem w okularach.
Kiedy chcesz nauczyć się gotować, sięgasz po program telewizyjny czy przepis?
Niby nagranie jest bardziej przystępne, bo wszystko jest łatwo pokazane, niczego nie trzeba się domyślać. Fenomen Nigelli Lawson jest tego świetnym przykładem. Zastanawiam się jednak jaki procent jej widzów był w stanie cokolwiek ugotować na podstawie jej programów. Wciskanie non stop pauzy podczas uruchamiania piekarnika, albo sięgania po kolejne składniki, i korzystanie z pilota mając ręce brudne od jedzenia nie jest zbyt praktyczne. Pewnie dlatego Nigela sprzedała tyle książek kucharskich :)
Zabawne, że nic tak jak gotowanie nie potrafi zobrazować sedna tematu.
Innymi słowy vlogi owszem są bardziej naturalne w odbiorze, ale najczęściej oglądane z nich są chyba pranki. Kiedy chcę zapoznać się ze wszelkiego rodzaju fachową wiedzą, sięgam po fora/blogi.
Dodatkowo dużo lepiej jest mi czytać niż oglądać:
-w pracy w porze lunchu
filmików bez słuchawek oglądać nie wypada, a gdy mam założone słuchawki, co chwile ktoś mnie pyta: "co oglądasz?". Dodatkowo jest to znacznie bardziej dyskretne.
-kiedy nie mam dostępu do nielimitowanego internetu.
Każdy kto korzysta z mobilnego internetu wie, że oglądanie youtube'a delikatnie powiedziawszy się nie opłaca... W praktyce vloga muszę najpierw pobrać. Jest z tym więcej zachodu niż z blogiem, tak więc nagranie musi być NAPRAWDĘ interesujące bym je obejrzała.
-nie zakłóca ciszy w domu.
Mogę je czytać w czasie, gdy mój mąż ogląda obok film lub słucha muzyki
Nie muszę dodawać, że dużo łatwiej jest mi przeanalizować merytorycznie treść, która została spisana niż nagrana.
W moim przypadku film wygrywa ze słowem pisanym tylko w jednym przypadku: gdy stoję w autobusie. Tak, wiem, że tysiące ludzi czyta książki na stojąco trzymając je w jednym ręku. Ja tak po prostu nie potrafię. Z jakichś nieznanych mi przyczyn łatwiej jest mi wodzić wzrokiem za filmem na smartfonie niż tekstem...
Wy też tak macie?
Dlaczego ludzie zostają minimalistami?
Za każdą zmianą w naszym życiu stoi z reguły jakiś kryzys. To on jest odpowiedzialny za chęć wyrwania się z rutyny i standardów społecznych, które do tej pory były dla nas naturalne, i które oswajaliśmy od dziecka.
Minimaliści różnią się od siebie. To prawda, że ile ludzi, tyle sposobów na życie, albo jeszcze więcej... Zauważyłam jednak, że to co łaczy ich najbardziej, to bodziec, który nakłonił ich do upraszczania swojego życia.
Nie wystarczy nie mieć pieniędzy by zostać minimalistą. To przecież sposób myślenia, sposób na życie. Znam jednak historie ludzi, którzy z przyczyn finansowych musieli przenieść się do mniejszego lokum, pozbyć się wielu rzeczy, i zdali sobie sprawę z tego, że mogą wreszcie cieszyć się tym co mają: rodziną, wolnym dniem poświeconym odpoczynkowi, a nie wiecznemu sprzątaniu... W ich przypadku brak funduszy stał się okazją do wprowadzenia minimalizmu w życie, i tak im się spodobał, że gdy już staneli na nogi, to przy nim pozostali.
Uważam to jednak za dość żadkie zjawisko,. Dla większości brak pieniędzy jest jednak bodźcem by zarabiać więcej. Ciężko jest będąc w takiej sytuacji spojżeć na nią z boku i postarać się wyciągnąć z niej korzyści.
To zdecydowanie był mój "kopniak" który tak naprawdę zrobił ze mnie minimalistkę. Kiedy już osiągnełam pełnoletność, i świat wreszcie stał prze demną otworem, rzucilam się na wszytko, co mi oferował. W czasie moich pierwszych "dorosłych" wakacji pracowałam w trzech miejscach na raz. To oczywiście nie trwało długo, szczególnie że studia na najlepszej polskiej uczelni ekonomicznej pozbawiły mnie do reszty czasu, i musiałam poprzestać na jednej kiepsko platnej pracy. Nie miałam czasu jeść, ani powiedzieć znajomym, że nie mam kiedy się z nimi spotkać... Nie lepiej było, kiedy dostałam pracę w jednej z największych korporacji... Roboty miałam tyle, że wypad do toalety był sukcesem... Straszne, prawda?
To co ludzie dookoła nazywają sukcesem było tak naprawdę katorgą.
Przez lata jednak nauczyłam się, że prawdziwie posiadam jedynie rzeczy, które mam ze sobą w plecaku. Do reszty poprostu nie miałam dostępu z braku czasu.
Podobnie swoją drogę rozpoczynał Joshua Becker. Pewnego razu postanowił zrobić pożądek w garażu, podczas gdy jego 3 letni syn, czekał na niego, by pograć w baseball. Mijały godziny... a syn wciąż czekał. W końcu zaczepiła go sąsiadka -osiemdziesięcioletnia starsza pani mówiąc: dlatego właśnie moja córka jest minimalistką. Wciąż powtarza mi, że nie muszę mieć tylu rzeczy. Wtedy własnie Joshua zrozumiał, że te wszystkie przedmioty nie przynoszą mu radości, ale odciągają go od tego, co kocha najbardziej.
Życie jest drogą, podczas której wybieramy, co jest dla nas tak naprawdę ważne. To jest czas podejmowania decyzji, a Bóg dał nam jedynie 24 godziny na dobę, żebyśmy nie mieli złudzeń. Nie da się kupić czasu. Pytanie brzmi: co chcesz z nim zrobić?
Z lekkim plecakiem można więcej. Wie o tym wielu podrożników. Żeglarze często nie widzą potrzeby posiadaia niczego więcej, niż to z czym żyli przez wiele miesięcy na łódce.
Oto kolejny przypadek ograniczania ilości ubrań gdzie inspiracją była zmiana kraju
Wielu pracowników na zagranicznych kontraktach również zostaje minimalistami.
Z jednej strony to konieczność, bo taszczenie wszystkich swoich rzeczy jest prawdziwie męczące. Nie zawsze można zabrać ze sobą do nowego miejsca wszystko co posiadamy, tak więc ograniczamy się tylko do tego co jest nam niezbedne. Po latach przechowywania rzeczy u rodziców w piwnicy, przyjeżdzamy wreszcie by rozprawić się z nimi definitywnie.
Chciałabym osiąść gdzieś na stałe, i nie lubię się przeprowadzać. Jednak nic, tak jak częste zmiany miejsca zamieszkania, nie nauczyło mnie pozbywania się rzeczy.
Do tej grupy dodałabym też dzieci rodziców "zbieraczy". Przez lata obserwują jak każa okazja jest dobra, by zdobyć kolejną pamiątkę lub udoskonalający życie sprzęt, i mówią "nie" spędzaniu czasu na odkurzaniu bibelotów.
Czasem poprostu trzeba wybrać: albo chcę spelnić swoje marzenia, albo zatrzymać swoje graty ;) To jak odcięcię się od kotwicy, która uniemożliwiała nam wypłynięcie w morze.
Minimaliści różnią się od siebie. To prawda, że ile ludzi, tyle sposobów na życie, albo jeszcze więcej... Zauważyłam jednak, że to co łaczy ich najbardziej, to bodziec, który nakłonił ich do upraszczania swojego życia.
Brak kasy
Nie wystarczy nie mieć pieniędzy by zostać minimalistą. To przecież sposób myślenia, sposób na życie. Znam jednak historie ludzi, którzy z przyczyn finansowych musieli przenieść się do mniejszego lokum, pozbyć się wielu rzeczy, i zdali sobie sprawę z tego, że mogą wreszcie cieszyć się tym co mają: rodziną, wolnym dniem poświeconym odpoczynkowi, a nie wiecznemu sprzątaniu... W ich przypadku brak funduszy stał się okazją do wprowadzenia minimalizmu w życie, i tak im się spodobał, że gdy już staneli na nogi, to przy nim pozostali.
Uważam to jednak za dość żadkie zjawisko,. Dla większości brak pieniędzy jest jednak bodźcem by zarabiać więcej. Ciężko jest będąc w takiej sytuacji spojżeć na nią z boku i postarać się wyciągnąć z niej korzyści.
Ciągły brak czasu
To zdecydowanie był mój "kopniak" który tak naprawdę zrobił ze mnie minimalistkę. Kiedy już osiągnełam pełnoletność, i świat wreszcie stał prze demną otworem, rzucilam się na wszytko, co mi oferował. W czasie moich pierwszych "dorosłych" wakacji pracowałam w trzech miejscach na raz. To oczywiście nie trwało długo, szczególnie że studia na najlepszej polskiej uczelni ekonomicznej pozbawiły mnie do reszty czasu, i musiałam poprzestać na jednej kiepsko platnej pracy. Nie miałam czasu jeść, ani powiedzieć znajomym, że nie mam kiedy się z nimi spotkać... Nie lepiej było, kiedy dostałam pracę w jednej z największych korporacji... Roboty miałam tyle, że wypad do toalety był sukcesem... Straszne, prawda?
To co ludzie dookoła nazywają sukcesem było tak naprawdę katorgą.
Przez lata jednak nauczyłam się, że prawdziwie posiadam jedynie rzeczy, które mam ze sobą w plecaku. Do reszty poprostu nie miałam dostępu z braku czasu.
Podobnie swoją drogę rozpoczynał Joshua Becker. Pewnego razu postanowił zrobić pożądek w garażu, podczas gdy jego 3 letni syn, czekał na niego, by pograć w baseball. Mijały godziny... a syn wciąż czekał. W końcu zaczepiła go sąsiadka -osiemdziesięcioletnia starsza pani mówiąc: dlatego właśnie moja córka jest minimalistką. Wciąż powtarza mi, że nie muszę mieć tylu rzeczy. Wtedy własnie Joshua zrozumiał, że te wszystkie przedmioty nie przynoszą mu radości, ale odciągają go od tego, co kocha najbardziej.
Życie jest drogą, podczas której wybieramy, co jest dla nas tak naprawdę ważne. To jest czas podejmowania decyzji, a Bóg dał nam jedynie 24 godziny na dobę, żebyśmy nie mieli złudzeń. Nie da się kupić czasu. Pytanie brzmi: co chcesz z nim zrobić?
Kula u nogi
Z lekkim plecakiem można więcej. Wie o tym wielu podrożników. Żeglarze często nie widzą potrzeby posiadaia niczego więcej, niż to z czym żyli przez wiele miesięcy na łódce.
Oto kolejny przypadek ograniczania ilości ubrań gdzie inspiracją była zmiana kraju
Wielu pracowników na zagranicznych kontraktach również zostaje minimalistami.
Z jednej strony to konieczność, bo taszczenie wszystkich swoich rzeczy jest prawdziwie męczące. Nie zawsze można zabrać ze sobą do nowego miejsca wszystko co posiadamy, tak więc ograniczamy się tylko do tego co jest nam niezbedne. Po latach przechowywania rzeczy u rodziców w piwnicy, przyjeżdzamy wreszcie by rozprawić się z nimi definitywnie.
Chciałabym osiąść gdzieś na stałe, i nie lubię się przeprowadzać. Jednak nic, tak jak częste zmiany miejsca zamieszkania, nie nauczyło mnie pozbywania się rzeczy.
Do tej grupy dodałabym też dzieci rodziców "zbieraczy". Przez lata obserwują jak każa okazja jest dobra, by zdobyć kolejną pamiątkę lub udoskonalający życie sprzęt, i mówią "nie" spędzaniu czasu na odkurzaniu bibelotów.
Czasem poprostu trzeba wybrać: albo chcę spelnić swoje marzenia, albo zatrzymać swoje graty ;) To jak odcięcię się od kotwicy, która uniemożliwiała nam wypłynięcie w morze.
piątek, 30 stycznia 2015
piątek, 23 stycznia 2015
Jak zostać minimalistą w jednym kroku?
Pisałam już o tym, że minimalizm był kierunkiem, w którym zmierzałam od dziecka.
Dlaczego w takim razie któregoś dnia musiałam pozbyc się większości rzeczy które posiadam?
Minimalizm jest też ogólną tendencją w dizajnie, organizacji pracy... ogólnie jest na topie. Skoro tak wiele osób z nim sympatyzuje, i docenia inspiracje z niego płynące, to czemu nie otaczają nas do okoła minimaliści?
Natknełam się kiedyś na historię pewnego chłopaka, który kupił sobie 3 takie same czarne koszulki. Kiedy codziennie pojawiał się w szkole w jednej z nich, znajomi uznali, że cała jego garderoba jest nimi wypełniona. Ludzie w domyśle zakładają ze "normalne" jest posiadanie dużej ilości rzeczy. Kiedy z jakichś przyczyn to się nie sprawdza, w dalszym ciągu nalezy je mieć, bo tak.
Wybierając żakiety zastanawiam się głównie ile muszę ich mieć, by być dostatecznie dobrze odbieraną w pracy. Prawda jest taka, że od lat ubrań nie kupuję dla siebie, tylko dla innych ludzi. To pewnego rodzaju paranoja, gdyż często najbardziej produktywni pracownicy na świecie chodzą niczym Steve Jobs codziennie ubrani w to samo.
80% moich rozmów o minimaliźmie, to często próba przekonania mnie, że jakaś dodatkowa rzecz jest mi potrzebna. Reklamę zawsze można wyłaczyć, odwrócić się, spojżeć w inną stronę, przewrócić kartkę... Z ludźmi jest trudniej. Czy to właściwie jest warte tego całego zachodu?
Minimalizm w praktyce jest dla mnie poprostu organizacją własnego życia i drogą do szczęścia. Po latach trzymania dorobku w walizce mogę stwierdzić, że dzięki niemu znajduję radość w życiu tak jak po umyciu okien dostrzegam słońce, oraz mam takiego kopa energetycznego, jakbym właśnie zrzuciła z siebie kupę kamieni, i oddycham pełną piersią.
Oczywiście teraz stwierdzam, że głupotą było tak długie zwlekanie i rekompensata znacznie przewyższyła moje oczekiwania, ale to wszytko nic nie znaczy, to tylko słowa...
Dlaczego w takim razie któregoś dnia musiałam pozbyc się większości rzeczy które posiadam?
Minimalizm jest też ogólną tendencją w dizajnie, organizacji pracy... ogólnie jest na topie. Skoro tak wiele osób z nim sympatyzuje, i docenia inspiracje z niego płynące, to czemu nie otaczają nas do okoła minimaliści?
Odważ się żyć inaczej
Natknełam się kiedyś na historię pewnego chłopaka, który kupił sobie 3 takie same czarne koszulki. Kiedy codziennie pojawiał się w szkole w jednej z nich, znajomi uznali, że cała jego garderoba jest nimi wypełniona. Ludzie w domyśle zakładają ze "normalne" jest posiadanie dużej ilości rzeczy. Kiedy z jakichś przyczyn to się nie sprawdza, w dalszym ciągu nalezy je mieć, bo tak.
Wybierając żakiety zastanawiam się głównie ile muszę ich mieć, by być dostatecznie dobrze odbieraną w pracy. Prawda jest taka, że od lat ubrań nie kupuję dla siebie, tylko dla innych ludzi. To pewnego rodzaju paranoja, gdyż często najbardziej produktywni pracownicy na świecie chodzą niczym Steve Jobs codziennie ubrani w to samo.
80% moich rozmów o minimaliźmie, to często próba przekonania mnie, że jakaś dodatkowa rzecz jest mi potrzebna. Reklamę zawsze można wyłaczyć, odwrócić się, spojżeć w inną stronę, przewrócić kartkę... Z ludźmi jest trudniej. Czy to właściwie jest warte tego całego zachodu?
" Kiedy zaczynasz mieć do czynienia z ludźmi, dobrze pamiętaj, że nie masz do czynienia z istotami logicznymi, tylko emocjonalnymi. "
Dale Carnegie
Kluczowe pytanie brzmi: czy Twoje szczęście jest warte tego zachodu?
Minimalizm w praktyce jest dla mnie poprostu organizacją własnego życia i drogą do szczęścia. Po latach trzymania dorobku w walizce mogę stwierdzić, że dzięki niemu znajduję radość w życiu tak jak po umyciu okien dostrzegam słońce, oraz mam takiego kopa energetycznego, jakbym właśnie zrzuciła z siebie kupę kamieni, i oddycham pełną piersią.
Oczywiście teraz stwierdzam, że głupotą było tak długie zwlekanie i rekompensata znacznie przewyższyła moje oczekiwania, ale to wszytko nic nie znaczy, to tylko słowa...
Chcesz być szczęśliwy? Odważ się :)
piątek, 16 stycznia 2015
Minimalistyczna bryka
Zamim opowiem Wam o mojej bryce chciałabym żebyście obejżeli ten filmik:
Czemu zdecydowałam się na składaka?
Zaczeło się w Londynie. Miasto owszem wielkie, ale całe usiane domkami. Oznacza to dużo mniejszą gęstość zaludnienia na metr kwadratowy, i odnosi się to też do przystanków autobusowych. Dodatkowo jeśli tak jak ja preferujecie rejony zamieszkałe przez "białych Brytyjczyków", do metra albo pociągu będziecie mieli niezły kawałek drogi. Masa mieszkańców dojeżdża tam samochodami (możecie sobie wyobrazić szukanie miejsca do parkowania) lub rowerami, których kradzież to prawdziwa plaga.
Wybrałam się do pewnej "szemranej dzielnicy", po blokadę. Pytam się sprzedawcy którą mam kupić, żeby mi nie ukradli roweru, a on się na to uśmiechnął i mówi, że przy każdej mi ukradną... Kupiłam u-locka wątpiąc w sens tego co robię...
Spytałam się znajomego, który orientuje się w temacie, gdzie można kupić jakiś używany rower. Polecił mi pewną giełdę. Kiedy zaznaczyłam, że chodzi mi o rowery niekoniecznie kradzione, nie był w stanie mi nic doradzić :/
Kolejny aspekt: londyńskie domki.
Mieszkałam w jednym z większych i bardziej przestronnych, a jednak wchodzić do niego trzeba było pojedyńczo, a konstrukcja przedsionek-schody-salon po prostu uniemożliwiała wprowadzenie do środka zwykłego roweru.
Jak już pisałam szukam swojego miejsca na ziemi, a składaka mogę zabrać ze sobą nawet samolotem. Waży około 14 kg wiec mogę coś jeszcze zmieścić w tej samej walizce :)
Jest jeszcze jedna kwestia: cena komunikacji publicznej w Warszawie. Gdy piszę tego posta bilet miesięczny kosztuje 210 zł, a kwartalny 482 zł. Odkąd pamiętam byłam fanką komunikacji miejskiej, uważając ją za najbardziej ekologiczną i praktyczną podczas poruszania się po mieście. Odkąd ceny biletów podskoczyły tak dramatycznie, a kanary zatrudniane za pieniądze podatników dopuszczają się dosłownie wszystkiego, byle by wystawić mandat (często niesłusznie), uważam, że lepiej jest kupić samochód. Dodam tylko, że od lat nie słyszałam, żeby skarga na nieutrzciwych kontrolerów przyniosła jakikolwiek skutek, dlatego szerokim łukiem omijam transport ze znaczkiem ZTM. Dramatyczny spadek użytkowników transportu publicznego w Warszawie dowodzi, że nie jestem jedyna...
Jako osoba, która nie posiada własnego lokum, a jedynie je wynajmuje, nie miewam dostępu do wszelkiego rodzaju piwnic/wózkowni. Jeśli przyjdzie mi kiedyś mieszkać w małym pokoju, nie muszę obawiać się o to, że nie zmieszczę tam roweru. Dodatkowo każdy kto kiedykolwiek korzystał z tego typu pomieszczeń wie, że są one pozamykane często na 7 spustów. Zabranie z mieszkania roweru zajmuje znacznie mniej czasu niż bawienie się z tymi zamkami w tą i z powrotem.
A oto i moja fura! Bfold 3 to model nieco inny niż na filmie. Składa się go ponoć w 15 sekund -czasu nie mierzyłam, ale wyrabiam się podczas kolejki do autobusu, kiedy ze trzy osoby przede mną wsiadają.
Wybrałam go bo:
-jest tani (670 zł z błotnikami) a to mój pierwszy rower tego typu, i nie wiedziałam czy mi się sprawdzi. Dodatkowo boję się poruszać po mieście droższym rowerem
-to jedyny znany mi składak, który nie ma limitu wagowego i może korzystać z niego tez mój mąż
-to jedyny znany mi składak ze stalową ramą (uważam, że jest bardziej wytrzymała). Od modeli aluminiowych jest cięższy tylko 0,4 kg, za to ma większe szanse na korozję, ale w najgorszym wypadku zapoznam go z farbą zabezpieczającą...
-gdybym chciała kupić markowy Dachon bezpośrednio w sklepie musiałabym wyrobić się do godziny 18-ej, co aktualnie oznacza konieczność wzięcia dnia wolnego, a Decatchlon w standardzie jest czynny do godziny 21-ej
Jeśli macie jeszcze wątpliwości co do wyższości składaków nad zwykłym rowerem polecam przeczytać tą stronę.
A propos Dachonów to mają w swojej ofercie modele, które składa się tak, że można na nich potem wygodnie usiąść. Innymi słowy stajemy się posiadaczami miejsca siedzącego w autobusie, o które żadna babcia nie będzie z nami walczyć :)
Jeśli nie przeszkadza Wam wydanie 2 000 zł na rower, to Dachon ma wiele naprawdę praktycznych rozwiązań.
Początkowo zastanawiałam się, jakie reakcje będzie budzić mój rower. Bałam się, że kierowcy nie będą chcieli mnie wpuszczać z nim do autokarów, a sprzedawcy do sklepów, oraz że ludzie będą się na mnie ogólnie dziwnie patrzeć kiedy go rozkładam. Nie mogłam być bardziej w błędzie. Pierwszy raz kiedy wsiadałam z bfoldem do autobusu i szybciutko go złożyłam przed wejściem, wzbudziłam euforię. Kierowca i pasażerka wypytywali mnie gdzie można coś takiego kupić, chwalili "patent", i byli pod wrażeniem niskiej ceny. Ogólnie standardem jest, że podczas składania/rozkładania jestem zaczepiana z pytaniem co to za rower, i że to musi być strasznie praktyczne/wygodne. Nawet w najmniejszych sklepikach na bazarkach jestem witana entuzjastycznie, pomimo, iż są to miejsca w których mogą się zmieścić z reguły ze dwie osoby.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to:
-brakuje mi bagażnika. Jest on niedostępny dla mojego modelu (przynajmniej w Polsce). Moi znajomi zwykli wyśmiewać to akcesorium odkąd pamiętam. Stwierdziłam więc, że skoro zależy mi na mobilności, przeżyję jego brak i póki co jest mi bez niego ciężko. Dahon sprzedaje całkiem sensowne bagażniki, i podobno po lekiej modyfikacji da się je dostosować do bfolda. Może kiedyś wreszcie uda mi się dojechać do ich salonu w godzinach, w których będzie otwarty ;)
-skoro nie mam przerzutek to liczyłam na hamulec torpedo (ten, który uruchamia się podczas cofania pedałów). Te dwie rzeczy jakoś zawsze wydawały mi się od siebie zależne, ale prawdę powiedziawszy nie znam się na rowerach, no i się przeliczyłam.
-kierownica mogłaby być trochę wyższa. Jestem raczej kurduplem (165 cm wzrostu) ale da się z tym żyć. Zawsze to trochę areodynamiczniej ;)
Ogólnie minusów jest mało i są dość mało istotne. Rowerem jeździ się za to bardzo komfortowo i jest prześliczny.
Skoro uznałam, że warto kupić samochód, to po co mi w ogóle rower?
-bo podjechać do sklepu ulicę dalej wydaje mi się śmieszne, a rowerem całkiem sensowne. Nie wiem gdzie tu logika, to chyba moje wielkomiejskie przyzwyczajenie ;)
-bo podróż dłuższa niż 30-to minutowa to dla mnie marnotrawstwo czasu, kiedy jest się za kółkiem. Wolę podjechać do docelowego środka transportu i przeczytać książkę lub obejrzeć film kiedy ktoś inny prowadzi :)
-bo omijam korki i beznadziejne połączenia komunikacyjne w centrum miasta oraz nie muszę szukać miejsca do parkowania. Przykładowo podróż ze starówki do centrum handlowego Arkadia zajmuje pół godziny autobusami i trzeba jeszcze nachodzić się po schodach. Rowerem jestem tam 2-3 razy szybciej.
-bo jest lepszy od siłowni. Żeby była jasność nie uważam wcale niczym Pan Cejrowski, że chodzenie na siłownię to coś głupiego. Zawsze lubiłam tę formę aktywności fizycznej i bardzo ceniłam sobie możliwość korzystania z niej w ramach zajęć z WF-u. Niestety wraz z ukończeniem szkoły nigdy więcej nogi w niej nie postawiłam, bo jakoś zawsze brakowało mi czasu. Nawet znajomi, którzy bardzo lubią ćwiczyć zainwestowali we własny sprzęt w domu. Szkoda mi też czasu, i wolę łączyć przyjemne z pożytecznym.
W tym roku mam zamiar się przełamać, i jeździć nim również zimą. Wiem już że opony z kolcami nie sprawdzają się przy zmiennym podłożu (lód na przemian z roztopionym śniegiem). Wiem też że tego typu urozmaiceń nie stosuje się w holandii -światowej stolicy rowerów. Dochodzę do wniosku, że trzeba się po prostu przyzwyczaić. Kiedy zaczynam myśleć, że mój pomysł jest szalony włanczam sobie ten filmik:
Czemu zdecydowałam się na składaka?
Zaczeło się w Londynie. Miasto owszem wielkie, ale całe usiane domkami. Oznacza to dużo mniejszą gęstość zaludnienia na metr kwadratowy, i odnosi się to też do przystanków autobusowych. Dodatkowo jeśli tak jak ja preferujecie rejony zamieszkałe przez "białych Brytyjczyków", do metra albo pociągu będziecie mieli niezły kawałek drogi. Masa mieszkańców dojeżdża tam samochodami (możecie sobie wyobrazić szukanie miejsca do parkowania) lub rowerami, których kradzież to prawdziwa plaga.
Wybrałam się do pewnej "szemranej dzielnicy", po blokadę. Pytam się sprzedawcy którą mam kupić, żeby mi nie ukradli roweru, a on się na to uśmiechnął i mówi, że przy każdej mi ukradną... Kupiłam u-locka wątpiąc w sens tego co robię...
Spytałam się znajomego, który orientuje się w temacie, gdzie można kupić jakiś używany rower. Polecił mi pewną giełdę. Kiedy zaznaczyłam, że chodzi mi o rowery niekoniecznie kradzione, nie był w stanie mi nic doradzić :/
Kolejny aspekt: londyńskie domki.
Mieszkałam w jednym z większych i bardziej przestronnych, a jednak wchodzić do niego trzeba było pojedyńczo, a konstrukcja przedsionek-schody-salon po prostu uniemożliwiała wprowadzenie do środka zwykłego roweru.
Jak już pisałam szukam swojego miejsca na ziemi, a składaka mogę zabrać ze sobą nawet samolotem. Waży około 14 kg wiec mogę coś jeszcze zmieścić w tej samej walizce :)
Jest jeszcze jedna kwestia: cena komunikacji publicznej w Warszawie. Gdy piszę tego posta bilet miesięczny kosztuje 210 zł, a kwartalny 482 zł. Odkąd pamiętam byłam fanką komunikacji miejskiej, uważając ją za najbardziej ekologiczną i praktyczną podczas poruszania się po mieście. Odkąd ceny biletów podskoczyły tak dramatycznie, a kanary zatrudniane za pieniądze podatników dopuszczają się dosłownie wszystkiego, byle by wystawić mandat (często niesłusznie), uważam, że lepiej jest kupić samochód. Dodam tylko, że od lat nie słyszałam, żeby skarga na nieutrzciwych kontrolerów przyniosła jakikolwiek skutek, dlatego szerokim łukiem omijam transport ze znaczkiem ZTM. Dramatyczny spadek użytkowników transportu publicznego w Warszawie dowodzi, że nie jestem jedyna...
Jako osoba, która nie posiada własnego lokum, a jedynie je wynajmuje, nie miewam dostępu do wszelkiego rodzaju piwnic/wózkowni. Jeśli przyjdzie mi kiedyś mieszkać w małym pokoju, nie muszę obawiać się o to, że nie zmieszczę tam roweru. Dodatkowo każdy kto kiedykolwiek korzystał z tego typu pomieszczeń wie, że są one pozamykane często na 7 spustów. Zabranie z mieszkania roweru zajmuje znacznie mniej czasu niż bawienie się z tymi zamkami w tą i z powrotem.
A oto i moja fura! Bfold 3 to model nieco inny niż na filmie. Składa się go ponoć w 15 sekund -czasu nie mierzyłam, ale wyrabiam się podczas kolejki do autobusu, kiedy ze trzy osoby przede mną wsiadają.
Wybrałam go bo:
-jest tani (670 zł z błotnikami) a to mój pierwszy rower tego typu, i nie wiedziałam czy mi się sprawdzi. Dodatkowo boję się poruszać po mieście droższym rowerem
-to jedyny znany mi składak, który nie ma limitu wagowego i może korzystać z niego tez mój mąż
-to jedyny znany mi składak ze stalową ramą (uważam, że jest bardziej wytrzymała). Od modeli aluminiowych jest cięższy tylko 0,4 kg, za to ma większe szanse na korozję, ale w najgorszym wypadku zapoznam go z farbą zabezpieczającą...
-gdybym chciała kupić markowy Dachon bezpośrednio w sklepie musiałabym wyrobić się do godziny 18-ej, co aktualnie oznacza konieczność wzięcia dnia wolnego, a Decatchlon w standardzie jest czynny do godziny 21-ej
Jeśli macie jeszcze wątpliwości co do wyższości składaków nad zwykłym rowerem polecam przeczytać tą stronę.
A propos Dachonów to mają w swojej ofercie modele, które składa się tak, że można na nich potem wygodnie usiąść. Innymi słowy stajemy się posiadaczami miejsca siedzącego w autobusie, o które żadna babcia nie będzie z nami walczyć :)
Jeśli nie przeszkadza Wam wydanie 2 000 zł na rower, to Dachon ma wiele naprawdę praktycznych rozwiązań.
Początkowo zastanawiałam się, jakie reakcje będzie budzić mój rower. Bałam się, że kierowcy nie będą chcieli mnie wpuszczać z nim do autokarów, a sprzedawcy do sklepów, oraz że ludzie będą się na mnie ogólnie dziwnie patrzeć kiedy go rozkładam. Nie mogłam być bardziej w błędzie. Pierwszy raz kiedy wsiadałam z bfoldem do autobusu i szybciutko go złożyłam przed wejściem, wzbudziłam euforię. Kierowca i pasażerka wypytywali mnie gdzie można coś takiego kupić, chwalili "patent", i byli pod wrażeniem niskiej ceny. Ogólnie standardem jest, że podczas składania/rozkładania jestem zaczepiana z pytaniem co to za rower, i że to musi być strasznie praktyczne/wygodne. Nawet w najmniejszych sklepikach na bazarkach jestem witana entuzjastycznie, pomimo, iż są to miejsca w których mogą się zmieścić z reguły ze dwie osoby.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to:
-brakuje mi bagażnika. Jest on niedostępny dla mojego modelu (przynajmniej w Polsce). Moi znajomi zwykli wyśmiewać to akcesorium odkąd pamiętam. Stwierdziłam więc, że skoro zależy mi na mobilności, przeżyję jego brak i póki co jest mi bez niego ciężko. Dahon sprzedaje całkiem sensowne bagażniki, i podobno po lekiej modyfikacji da się je dostosować do bfolda. Może kiedyś wreszcie uda mi się dojechać do ich salonu w godzinach, w których będzie otwarty ;)
-skoro nie mam przerzutek to liczyłam na hamulec torpedo (ten, który uruchamia się podczas cofania pedałów). Te dwie rzeczy jakoś zawsze wydawały mi się od siebie zależne, ale prawdę powiedziawszy nie znam się na rowerach, no i się przeliczyłam.
-kierownica mogłaby być trochę wyższa. Jestem raczej kurduplem (165 cm wzrostu) ale da się z tym żyć. Zawsze to trochę areodynamiczniej ;)
Ogólnie minusów jest mało i są dość mało istotne. Rowerem jeździ się za to bardzo komfortowo i jest prześliczny.
Skoro uznałam, że warto kupić samochód, to po co mi w ogóle rower?
-bo podjechać do sklepu ulicę dalej wydaje mi się śmieszne, a rowerem całkiem sensowne. Nie wiem gdzie tu logika, to chyba moje wielkomiejskie przyzwyczajenie ;)
-bo podróż dłuższa niż 30-to minutowa to dla mnie marnotrawstwo czasu, kiedy jest się za kółkiem. Wolę podjechać do docelowego środka transportu i przeczytać książkę lub obejrzeć film kiedy ktoś inny prowadzi :)
-bo omijam korki i beznadziejne połączenia komunikacyjne w centrum miasta oraz nie muszę szukać miejsca do parkowania. Przykładowo podróż ze starówki do centrum handlowego Arkadia zajmuje pół godziny autobusami i trzeba jeszcze nachodzić się po schodach. Rowerem jestem tam 2-3 razy szybciej.
-bo jest lepszy od siłowni. Żeby była jasność nie uważam wcale niczym Pan Cejrowski, że chodzenie na siłownię to coś głupiego. Zawsze lubiłam tę formę aktywności fizycznej i bardzo ceniłam sobie możliwość korzystania z niej w ramach zajęć z WF-u. Niestety wraz z ukończeniem szkoły nigdy więcej nogi w niej nie postawiłam, bo jakoś zawsze brakowało mi czasu. Nawet znajomi, którzy bardzo lubią ćwiczyć zainwestowali we własny sprzęt w domu. Szkoda mi też czasu, i wolę łączyć przyjemne z pożytecznym.
W tym roku mam zamiar się przełamać, i jeździć nim również zimą. Wiem już że opony z kolcami nie sprawdzają się przy zmiennym podłożu (lód na przemian z roztopionym śniegiem). Wiem też że tego typu urozmaiceń nie stosuje się w holandii -światowej stolicy rowerów. Dochodzę do wniosku, że trzeba się po prostu przyzwyczaić. Kiedy zaczynam myśleć, że mój pomysł jest szalony włanczam sobie ten filmik:
piątek, 2 stycznia 2015
Obiad w 15 minut
Nie jestem miłośniczką gotowania. Pewnie mogło by się to zmienić, gdyby znajdowało się ono wyżej na mojej liście priorytetów. Niestety, ilekroć poświęcam mu czas czuje, że mogła bym robić teraz coś znacznie bardziej ważnego/ciekawego. Poniekąd może być to efekt obserwowania mojej wiecznie coś gotującej matki, która zdawała się nie robić nic poza tym, a ja jako mała dziewczynka powtarzalam sobie: "Nie chcę tak żyć". Mój turbo-metabolizm tez nie ułatwia mi delektowania się małymi gastronomicznymi dziełami sztuki, i każe jeść jak najwięcej i jak najszybciej... No cóż, taką mam urodę...
Na mojej liście priorytetów nie znajduje się też spędzanie calego życia w korporacji, dzięki czemu mogłabym pozwolić sobie na kupno wyłącznie gotowych posiłków.
Chciałam zatem podzielić się z Wami moim sposobem na szybkie załatwienie sprawy -chińszczyzna!
Nie jest to wprawdzie autentyczna kuchnia chińska, ale poprostu szybkie dania przygotowywane na wok'u.
Polecam rozejrzeć się w sklepach spożywczych, w których zaopatrują się mniejszości azjatyckie. Akcesoria do gotowania, przyprawy, oraz składniki to zupełnie inna rzeczywistość niż działy azjatyckie w hipermarketach...
Z racji tego, że interesowało mnie szybkie przyrządzanie potraw nabyłam woka mandaryńskiego (szybko się nagrzewa i jest lekki) za 30 zł, a także nóż Kiwi (cholernie ostry) w tej samej cenie.
W takich sklepach można kupić sosy i przyprawy w dużo większych opakowaniach niż te, które są dedykowane "białemu człowiekowi" dzięki czemu możemy spędzać mniej czasu na zakupach :) Kiedy zaczełam się później wczytywać w skład ogólno dostęprzych "przypraw chińskich" okazało się, że zdecydowanie lepszym zamiennikiem jest mieszanka do żeberek...
Jedzonko przyrządza się na dużym ogniu, dlatego ma to sens jedynie w przypadku kuchenek gazowych.
Mój sprawdzony zestaw to:
-mrożonka chińska z biedronki (zawsze jest gdzieś po drodze więc zaoszczędzamy czas na dojazd i stanie w kolejce, która jest przecież mniejsza niż w hipermarkecie)
-pół kilo piersi z kurczaka pokrojonej w cienkie paseczki, marynowane przez jakiej 15-30 minut w łyżce przyprawy do żeberek Kotanyi, łyżce octu ryżowego, łyżce cukru, i połowie łyżki soli. Marynaty powinno być możliwie jak najmniej.
-zwykły ryż lub makaron spagetti :)
Gotujemy w oddzielnym garnku osolony ryż lub makaron. Rozgrzewamy woka, zalewamy odrobiną oleju (powiedzmy jedną łyżką), i wrzucamy kurczaka, cały czas bardzo szybko mieszamy, a po jakiejś minucie, gdy tylko przestanie być różowy odkładamy do miski.
Dolewamy oleju i wrzucamy warzywa, i ponownie cały czas szybko mieszamy. po jakiś trzech minutach dorzucamy mięso. Jeśli została nam resztka marynaty, to dosypujemy łyżeczkę skrobi ziemniaczanej oraz łyżeczkę sosu sojowego, a jeśli nie, to wlewamy sos bezpośrednio do woka.
Tak jak pisałam calość zajmuje jakieś 15 minut nie licząc krojenia kurczaka, a to przecież jest kwestia indywidualna.
Dla urozmaicenia można zamiast sosu sojowego dodać łyżkę sosu ostrygowego. Można też stosować inne mieszanki warzyw.
Mi taki obiad starcza na dwie, góra trzy sowite porcje. Takich porcji dawno nie widziałam w barkach z chińszczyzną... Polecam :)
Obiad w 15 minut -nie da się? Jak się nie da!
Na mojej liście priorytetów nie znajduje się też spędzanie calego życia w korporacji, dzięki czemu mogłabym pozwolić sobie na kupno wyłącznie gotowych posiłków.
Chciałam zatem podzielić się z Wami moim sposobem na szybkie załatwienie sprawy -chińszczyzna!
Nie jest to wprawdzie autentyczna kuchnia chińska, ale poprostu szybkie dania przygotowywane na wok'u.
Polecam rozejrzeć się w sklepach spożywczych, w których zaopatrują się mniejszości azjatyckie. Akcesoria do gotowania, przyprawy, oraz składniki to zupełnie inna rzeczywistość niż działy azjatyckie w hipermarketach...
Z racji tego, że interesowało mnie szybkie przyrządzanie potraw nabyłam woka mandaryńskiego (szybko się nagrzewa i jest lekki) za 30 zł, a także nóż Kiwi (cholernie ostry) w tej samej cenie.
W takich sklepach można kupić sosy i przyprawy w dużo większych opakowaniach niż te, które są dedykowane "białemu człowiekowi" dzięki czemu możemy spędzać mniej czasu na zakupach :) Kiedy zaczełam się później wczytywać w skład ogólno dostęprzych "przypraw chińskich" okazało się, że zdecydowanie lepszym zamiennikiem jest mieszanka do żeberek...
Jedzonko przyrządza się na dużym ogniu, dlatego ma to sens jedynie w przypadku kuchenek gazowych.
Mój sprawdzony zestaw to:
-mrożonka chińska z biedronki (zawsze jest gdzieś po drodze więc zaoszczędzamy czas na dojazd i stanie w kolejce, która jest przecież mniejsza niż w hipermarkecie)
Dodaj napis |
-zwykły ryż lub makaron spagetti :)
Gotujemy w oddzielnym garnku osolony ryż lub makaron. Rozgrzewamy woka, zalewamy odrobiną oleju (powiedzmy jedną łyżką), i wrzucamy kurczaka, cały czas bardzo szybko mieszamy, a po jakiejś minucie, gdy tylko przestanie być różowy odkładamy do miski.
Dolewamy oleju i wrzucamy warzywa, i ponownie cały czas szybko mieszamy. po jakiś trzech minutach dorzucamy mięso. Jeśli została nam resztka marynaty, to dosypujemy łyżeczkę skrobi ziemniaczanej oraz łyżeczkę sosu sojowego, a jeśli nie, to wlewamy sos bezpośrednio do woka.
Tak jak pisałam calość zajmuje jakieś 15 minut nie licząc krojenia kurczaka, a to przecież jest kwestia indywidualna.
Dla urozmaicenia można zamiast sosu sojowego dodać łyżkę sosu ostrygowego. Można też stosować inne mieszanki warzyw.
Mi taki obiad starcza na dwie, góra trzy sowite porcje. Takich porcji dawno nie widziałam w barkach z chińszczyzną... Polecam :)
Obiad w 15 minut -nie da się? Jak się nie da!
niedziela, 21 grudnia 2014
Jak się bronię przed świętami :)
Każdy pisze o świętach to ja tez :). Jak co roku wszyscy przeżywają falstart choinkowo-mikołajowy, a ja nic...
Jak to się stało? To nie tylko skutek mojej corocznej zasady pt: "nie zbliżam się do galerii handlowych w czasie świat", bo w tym czasie nie mogę normalnie zrobić zakupów tylko wracam stratowana przez tłumy i z bólem głowy od hałasu. Dziękuję, poczekam do stycznia...
Od razu zaznaczam, że osobom potrzebującym jak tylko mogę, staram się pomagać na codzień, a prezenty-niespodzianki robimy sobie z mężem przez cały rok.
Co do ozdób: choinkę co roku mam ta samą.
To jak to jest u mnie z budowaniem nastroju? Wspomnianą już choinkę potrafię wystawić przed niejednym sklepem, a i tak o niej zapominam, i wiecznie nie podłączam do prądu (taka wersja eco ;)
Pochodzę z rodziny bardzo tradycyjnej. Przez lata obserwowałam to narastające napięcie związane z perfekcyjnym przygotowaniem stołu, a potem wszystko stawało mi w gardle, bo jak jakiegoś dania nie spróbowałam, to mogłam liczyć się z masowymi naciskami ze strony całej rodziny. Ktoś się przecież napracował, a poza tym to TRADYCJA.
W tym czasie ucieczką był mi kościół. Jako jedeno z niewielu miejsc był wówczas otwarty... Tam działo się coś co miało sens, co warto było kontemplować. To "coś", a raczej ktoś jest właśnie sednem tych świąt. Potem wracaliśmy wszyscy do domu, a że święta to zjazd rodzinny, to przy bogato zastawionym stole czekałam aż wybuchnie awantura, której echa będą pobrzmiewać jeszcze przez parę miesięcy, jak co roku z reszta...
Często tez na pasterkę nie chodziliśmy, tylko na mszę następnego dnia, bo po tych wszystkich przygotowaniach nikt już nie miał siły.
To tyle refleksji nad przeszłością, a teraz obiecana kontrowersyjna część: nie jestem tradycjonalistką.
Klimat świat w tym roku we mnie narasta dzięki rekolecjom ojca Adama Szustaka OP
Zawsze kiedy spoglądam na szopkę zastanawiam się: "jak oni dali rade" i staram się wzbudzić w sobie tyle zaufania i odwagi. Boże Narodzenie to święta gdy rodzi się nadzieja, że nauczę się wreszcie lepiej kochać ludzi i samą siebie. Nie lepię pierogów i nie przystrajam choinki. Podaje jedno danie które czasami da się zjeść.
Życzę Wam wszystkim Bożego Narodzenia
Jak to się stało? To nie tylko skutek mojej corocznej zasady pt: "nie zbliżam się do galerii handlowych w czasie świat", bo w tym czasie nie mogę normalnie zrobić zakupów tylko wracam stratowana przez tłumy i z bólem głowy od hałasu. Dziękuję, poczekam do stycznia...
Od razu zaznaczam, że osobom potrzebującym jak tylko mogę, staram się pomagać na codzień, a prezenty-niespodzianki robimy sobie z mężem przez cały rok.
Co do ozdób: choinkę co roku mam ta samą.
To jak to jest u mnie z budowaniem nastroju? Wspomnianą już choinkę potrafię wystawić przed niejednym sklepem, a i tak o niej zapominam, i wiecznie nie podłączam do prądu (taka wersja eco ;)
Pochodzę z rodziny bardzo tradycyjnej. Przez lata obserwowałam to narastające napięcie związane z perfekcyjnym przygotowaniem stołu, a potem wszystko stawało mi w gardle, bo jak jakiegoś dania nie spróbowałam, to mogłam liczyć się z masowymi naciskami ze strony całej rodziny. Ktoś się przecież napracował, a poza tym to TRADYCJA.
W tym czasie ucieczką był mi kościół. Jako jedeno z niewielu miejsc był wówczas otwarty... Tam działo się coś co miało sens, co warto było kontemplować. To "coś", a raczej ktoś jest właśnie sednem tych świąt. Potem wracaliśmy wszyscy do domu, a że święta to zjazd rodzinny, to przy bogato zastawionym stole czekałam aż wybuchnie awantura, której echa będą pobrzmiewać jeszcze przez parę miesięcy, jak co roku z reszta...
Często tez na pasterkę nie chodziliśmy, tylko na mszę następnego dnia, bo po tych wszystkich przygotowaniach nikt już nie miał siły.
To tyle refleksji nad przeszłością, a teraz obiecana kontrowersyjna część: nie jestem tradycjonalistką.
Klimat świat w tym roku we mnie narasta dzięki rekolecjom ojca Adama Szustaka OP
Zawsze kiedy spoglądam na szopkę zastanawiam się: "jak oni dali rade" i staram się wzbudzić w sobie tyle zaufania i odwagi. Boże Narodzenie to święta gdy rodzi się nadzieja, że nauczę się wreszcie lepiej kochać ludzi i samą siebie. Nie lepię pierogów i nie przystrajam choinki. Podaje jedno danie które czasami da się zjeść.
Życzę Wam wszystkim Bożego Narodzenia
czwartek, 18 grudnia 2014
Digital nomad czyli cyfrowy nomada
Cyfrowy nomada to człowiek często zmieniający swoje miejsce zamieszkania. Świetnym przykładem jest tu Nicole Hennig, która pracuje zdalnie, i regularnie się przeprowadza: zimą na południe ameryki, latem na północ korzystając z Airbnb.
ostatnio przykładowo sprawdzała jak mieszka się w mikroapartamencie w Seattle
Dlaczego jej blog jest taki pomocny?
Nic jak brak stałego adresu nie pomaga zobaczyć jak wiele rzeczy jest nam niepotrzebnych. Nie jestem jedyną osobą, która uważa, że przeprowadzka jest najlepszym sposobem na wdrożenie w życie minimalizmu. Dopóki nie zmieliłam kraju przez wiele lat byłam na etapie wiecznego przymierzania się i planowania, pomimo iż ograniczanie liczby rzeczy zawsze leżało w mojej naturze.
Przeprowadzka jest jak skanowanie komputera. Żadna inna sytuacja nie zmusza nas do przejrzenia absolutnie wszystkich posiadanych rzeczy. Dopiero kiedy poczujemy ich ciężar na własnych barkach widzimy wyraźnie, ze do tej pory robiliśmy to źle. Ironią jest fakt, że kobietom najtrudniej jest dźwigać przedmioty, choć to one są najczęściej miłośniczkami "upiększania domu".
Nie lubię przeprowadzek. Jestem typem domatora który najchętniej nie ruszał by się spod kołdry.
Dopiero co niedawno postanowiłam zakupić sobie masę dodatków do domu by móc urządzać przyjęcia w angielskim stylu, gdy zobaczyłam co posiada Nicole:
Czytanie jej bloga jest jak takim małym przypomnieniem sobie jak niewiele mi trzeba bez przechodzenia przez ten proces na nowo. Nagle okazało się, ile przedmiotów, które już posiadam z powodzeniem zastąpi mi nowe :)
Jako katoliczka jestem częścią kościoła pielgrzymującego, czyli moje obecne życie nie jest celem samym w sobie, ale drogą do prawdziwego Domu. W zakonach częstą praktyką są regularne przeprowadzki. Takie doświadczenie pozwala przypomnieć sobie, że budowanie "ciepłego gniazdka" jest bez sensu.
Nigdy nie zapomnę widoku jednego z znajomych zakonników, który bez wahania pozbył się praktycznie wszystkiego, co przybyło mu po 3-letnim pobycie w moim mieście (w tym naprawdę pięknych pamiątek). Przeprowadzki hartują.
ostatnio przykładowo sprawdzała jak mieszka się w mikroapartamencie w Seattle
Dlaczego jej blog jest taki pomocny?
Nic jak brak stałego adresu nie pomaga zobaczyć jak wiele rzeczy jest nam niepotrzebnych. Nie jestem jedyną osobą, która uważa, że przeprowadzka jest najlepszym sposobem na wdrożenie w życie minimalizmu. Dopóki nie zmieliłam kraju przez wiele lat byłam na etapie wiecznego przymierzania się i planowania, pomimo iż ograniczanie liczby rzeczy zawsze leżało w mojej naturze.
Przeprowadzka jest jak skanowanie komputera. Żadna inna sytuacja nie zmusza nas do przejrzenia absolutnie wszystkich posiadanych rzeczy. Dopiero kiedy poczujemy ich ciężar na własnych barkach widzimy wyraźnie, ze do tej pory robiliśmy to źle. Ironią jest fakt, że kobietom najtrudniej jest dźwigać przedmioty, choć to one są najczęściej miłośniczkami "upiększania domu".
Nie lubię przeprowadzek. Jestem typem domatora który najchętniej nie ruszał by się spod kołdry.
Dopiero co niedawno postanowiłam zakupić sobie masę dodatków do domu by móc urządzać przyjęcia w angielskim stylu, gdy zobaczyłam co posiada Nicole:
Czytanie jej bloga jest jak takim małym przypomnieniem sobie jak niewiele mi trzeba bez przechodzenia przez ten proces na nowo. Nagle okazało się, ile przedmiotów, które już posiadam z powodzeniem zastąpi mi nowe :)
Lisy mają nory i ptaki powietrzne - gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć. (Mt 8:20)
Jako katoliczka jestem częścią kościoła pielgrzymującego, czyli moje obecne życie nie jest celem samym w sobie, ale drogą do prawdziwego Domu. W zakonach częstą praktyką są regularne przeprowadzki. Takie doświadczenie pozwala przypomnieć sobie, że budowanie "ciepłego gniazdka" jest bez sensu.
Nigdy nie zapomnę widoku jednego z znajomych zakonników, który bez wahania pozbył się praktycznie wszystkiego, co przybyło mu po 3-letnim pobycie w moim mieście (w tym naprawdę pięknych pamiątek). Przeprowadzki hartują.
środa, 30 kwietnia 2014
Minimalizm -jak to ugryźć?
Minimalizm jest ideologią. Im więcej ma "wyznawców" tym więcej interpretacji.
Ktoś kiedyś wymyślił sobie, że minimaliście starczy 100 rzeczy do życia. Każdy, kto zwie się minimalistą chciał jej sprostać, ale (z różnych przyczyn) nie każdemu to wyszło. I tu dała znać o sobie chęć naginania zasad: tak, oczywiście że mam tylko 100 rzeczy, a że jedną z nich jest 30 par majtek, to już inna sprawa...
Trochę się to robi groteskowe i śmieszne. Ale z drugiej strony, jak tu żyć tylko ze 100-a rzeczami?
Spotkałam się wielokrotnie z opisami, jak to ktoś zrobił sobie detoks od rzeczy, na określony czas, żeby sprawdzić czy mu z tym dobrze, i by ocenić, czy taki sposób na życie mu się spodoba. No cóż, są rewolucje i ewolucje... Wiele jest blogów opisujących te pierwsze. Ja preferuję te drugie.
Co polecam?
Paradoksalnie codzienną refleksję nad życiem :) Codziennie, w miarę sił rozmyślam o tym co jest dla mnie ważne, a co nie, co sprawia mi radość, a co ją odbiera...Piękno w tym sposobie na życie jest w tym, że każdy element jest tak cudownie logiczny i spójny, wszystko się uzupełnia.
Przykład? Jeśli mam pokój w którym prawie nic nie mam, to uprzątnięcie go zajmie mi jakieś 5 minut. To znaczy, że pozostały czas mogę poświęcić na rzeczy ważne, lub takie, które sprawiają mi radość.
Minimalizm to prostota. Nie liczę posiadanych przedmiotów. Stawiam raczej na "praktyczną ilość" czyli np. na daną porę roku potrzebuję mieć przynajmniej tyle ubrań ile mieści standardowej pojemności pralka. Mniej jest nieekologicznie i nieekonomicznie.
Chodzi o to, by odwołać się do generalnej idei: po co mi to wszystko? Co jest mi na co dzień pomocą, a co ciężarem? Na czym chcę się skupić w życiu, a co jest moim złodziejem czasu?
Moja droga...
była długa :) Jak wielu obecnych 30-tolatków moi rodzice wychowali się w PRL-u, a dziadkowie borykali się z konsekwencjami wojny, także mój radosny żywot poprzedziły dwa pokolenia zbieraczy :) Ogólne poczucie nadmiaru rzeczy towarzyszyło mi od dziecka.Mieszkania mojej mamy i mojej babci obfitowały w całe mnóstwo wiecznie kurzących się pamiątek, ozdóbek, znalezisk, innymi słowy... zbieraczy kurzu. Ich codzienność wypełniona była wiecznym gotowaniem i sprzątaniem. Dorastałam przyglądając się temu i zastanawiając się, w jaki sposob te kobiety się realizują, co wnoszą w życie innych, co po sobie zostawią. Jednocześnie wielokrotnie zdawałam sobie sprawę, że dużo łatwiej jest mi przemyśleć wiele kwestii, zebrać myśli, a także pracować w pomieszczeniach, z białymi ścianami, w których znajduje się mało rzeczy.
Jako nastolatka miałam do dyspozycji pokój o wymiarach 2x4m. Wielu gości nie mogło się tam pomieścić. Pozbycie sie każdego bezwartościowego dla mnie mebla, to jedna osoba więcej :)
Życie w Polsce z reguły oznacza, że większość czasu spędza się w pracy. Ilu pieniędzy byś nie miał, i jakich pałacy byś nie wybudował, i tak w większości korzystasz z tego, co nosisz przy sobie, bądź przechowujesz w szufladzie w biurze. Zakładając jeszcze, że chcesz mieć jakieś życie osobiste, i spędzać czas poza domem, całą resztę naszego dobytku spowija kurz.
Oczywiście, jak wspomniałam wcześniej, wychowano mnie w duchu szacunku do rzeczy, tak więc wielu nietrafionych prezentów, w tym głównie ubrań nie wyrzucałam, w imię wszystkim znanego hasła: "może się kiedyś przydać".
Dzień sądu
Nadszedł dzień przeprowadzki międzynarodowej. Oznacza to w praktyce, że za transport każdej z tych rzeczy, których tak naprawdę nie używałam, i nie chciałam, musiałabym zapłacić, i to nie mało. Co to to nie!Zakupiłam największą dostępną walizkę, zaprosiłam przyjaciółkę by pomogła mi w przypadku trudnych decyzji oraz podtrzymała na duchu, przygotowałam opakowanie dużych worków na śmieci, otworzyłam moją wielką wnękową szafę, i spakowałam wszystkie rzeczy które lubię. O dziwo, okazało się że w walizce zostało jeszcze sporo miejsca...
Co mi pomogło?
Najpierw zabrałam się za rzeczy, na których najmniej mi zależało. W moim przypadku były to ciuchy. Kosmetyki, książki i elektronikę zostawiłam na sam koniec, a właściwie na ostatnią chwilę...Skorzystałam z genialnego wynalazku jakim jest instytucja "wieczne nieoddanie". Rzeczy których nie miałam serca oddawać, przekazałam znajomym, którym wiedziałam, że mogły się przydać, z zastrzeżeniem, że za jakiś czas mogę się po nie zgłosić, przy czym jest to skrajnie mało prawdopodobne.
Byłam podstawiona pod ścianą. Znajomi nie posiadają swojego mieszkania (rzeczywistość naszych czasów), tak więc przechowywanie przez nich moich gratów, i ciągłe przeprowadzki z nimi, to nie był scenariusz, których chciałam im przedstawić. Musiałam się ze wszystkim rozprawić raz na dobre. Oczywiście nie wszystkie ubrania oddałam, a ta kategoria rzeczy średnio nadaje się na wieczne nieoddanie, dlatego u wspomnianej przyjaciółki zostawiłam ich trochę, z zaznaczeniem, że zgłoszę się po nie za rok, lub poproszę o oddanie potrzebującym.
Należę do pokolenia, które wynajmuje mieszkania. Można tutaj debatować nad kredytami, etc., ale prawda jest taka, że znam tylko jedną osobę, którą na taki kredyt było stać. Paru znajomym pomogli rodzicie, chociaż też nie mam pewności, czy wspomniany przeze mnie wcześniej przypadek nie należy do tej kategorii...
Wieczny wynajem to wieczne przeprowadzki. Każda z nich męczy i pozwala mocno odczuć konsekwencje posiadania dobytku. W pierwszym mieszkaniu miałam jakieś 30 kubków. Teraz mam 3 :)
Do egzekucji dojrzewałam stopniowo. Najpierw pochowałam rzeczy mi nie potrzebne do wielkiej wnękowej szafy. Nie miałam ich na co dzień przed oczami, nie musiałam o nich myśleć, prać ani odkurzać. Zajmowały przestrzeń która w tym czasie nie była mi w żaden inny sposób użyteczna. Kiedy odczuwałam ich brak, robiłam rekonesans. Ta czynność przypomina wypad na zakupy. Zaletą jest to, że nie trzeba nigdzie jeździć, a część tych rzeczy została już kiedyś przeze mnie wybrana, wiec to tak jakby mieć sklep, który swoją ofertę dostosował specjalnie dla mnie :) Znowu zapomniałam dodać, że nie wymaga to wydawania pieniędzy ;)
Stan obecny
Wszystko co mam mogę spakować w moją wielgaśną walizkę i 40-to litrowy plecak.No dobrze, prawie wszystko... nie liczę rzeczy których, nie opłaca się przewozić samolotem czyli np. garnków, aktualnych zapasów kosmetyków, jedzenia... W przypadku kolejnej przeprowadzki międzynarodowej spisuję je na straty.
Nie jest ich wiele: 3 garnki, dwie patelnie, 4 miski, jedna salaterka, komplet sztućców, jeden tajski nóż. Nie będę teraz wypisywać wszystkiego, ale chciałam żebyście mieli tak zwany generalny obraz. Każdy kto się regularnie przeprowadza, wie jakie rzeczy zostają po poprzednich lokatorach.
Kiedy odwiedza nas właściciel mieszkania, poprawia mi nastrój, bo często pyta się, czy nam nie przynieść jakiś garnków czy talerzy, bo tak mało mamy... :)
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)